Dłonie ponad prawem
Twoją teflonową pewność zdzieram jak farbę z maski — jesteś plugawy
Wasza złota drabina? Nędzna kładka tchórzy — tylko protekcja
Wchodzę w wasze sny z latarką w duszę — bezlitosna inspekcja
Moje wersy — turbo doładowanie w walce z rakiem — zostawią kłamstwa spalone
Wasze ordery, układy, uściski — w popiół i wstyd, na zawsze zwęglone
Gaszę wam żyrandole sumienia — nad łóżkiem stoję gniewnym mrokiem
Za każdy szept do „właściwych numerów” przyjdzie echo z pieczęcią — wyrokiem
Syczę na twoje sfałszowane koligacje
Gdy mówię „sprawdzam”, pękają pieczęcie, gasną wasze nominacje
Gabinetowe sploty dróg — długie, śliskie, szeptane korytarze
Po których długo pamięć trzaska w lichym lasu pożarze
Twoja bezkarność — miraż, znika w blasku mojej bezwzględności
Moje wersy — piekielny rdzeń, co kruszy immunitety — rdzeń nieustępliwości
Jak żar, co topi pozłotę wpływów — pieczeń odpowiedzialności
Lawina faktów, miażdżąca chwili protekcję — grzbiety błahych twardości
Czarna plazma, wypalę podpisy — pieczęć prawdomówności
Wyłącz tryb „znajomy dzwoni”, nie przejdą wam więcej kontrakty
Po sygnale „nie da się” kruszejesz w pył — wnet martwy jak artefakty
Dłonie ponad prawem — zatrzasnę je w kajdanach
Spłoną wasze glejty w moich czarnych korytarzach
Gdy krzyknę: „sprawdzam” — nie ukryjesz się w rozkazach
I zgaśnie cała pewność, gdy staniesz w przepaściach
Ty, co pijesz z kielicha kontaktów — dławi cię smak bezkarności
Patrz, jak stal moich głosek zaciska się na kręgosłupie znajomości
Każdy szept do kanclerskich drzwi zapiszę w czarnym rejestrze ewidencji
A noc ci go odczyta, równo, bez skrótu, w pełnej skali konsekwencji
Twoje ordery to scena z tektury, płoną w jednym błysku maskarady
Gdy tupnę — pękają kute poręcze znaczeń, lecą w dół wszystkie kaskady
Zapamiętasz mój szept jak żar na języku: nazwę dokładną zdrady
Nie ma rabatu na winę — jest tylko cisza i termin ostatecznej spłaty
Ja — Książę Ciemności — zrywam aureole z was, lobbystów
Twój szept do „właściwych” brzmi jak alarm pustych egoistów
W mojej czarnej kartotece nie ma rubryk na wasze bonifikaty
Każde „załatwione” wraca błędem — kasuję wasze mandaty
Nitro w moich sylabach — klin na przerzuty kłamstw; koniec waszej armady
Każda głoska to młot na mity, aż echo sal trzaska jak huk kanonady
Wasz ozonowy uśmiech gaśnie, gdy wchodzę — brakuje ozonu
A każdy glejt i pieczęć dźwięczy pusto jak dzwon z betonu
Gdy zapukam po raz trzeci — nie ściana, a rdzeń w tobie zwiąże się w kamieniu
Zapadniesz w półsen — otworzę drzwi, co nie mają wyjścia: do lochu
Przepadniesz w Archiwum Cieni — bez herbu, bez imion, w bez-imieniu
I zgaśniesz, nie od ciosu — od własnej pustki, rozsypany w prochu
Dłonie ponad prawem — zatrzasnę je w kajdanach
Spłoną wasze glejty w moich czarnych korytarzach
Gdy krzyknę: „sprawdzam” — nie ukryjesz się w rozkazach
I zgaśnie cała pewność, gdy staniesz w przepaściach
