Pradawny wróg
Jak gdyby miała istnieć poprzez spętanie przez wieczność
Nagle wyłoniło się światełko rozmiarów ziarenka
I ujrzałem Ciebie na złotym tronie, maleńka.
Nie kazałaś mi sobie przez wieczność służyć
Miałaś inną propozycję: żeby moja miłość do Ciebie zaczęła się dłużyć
Tak jest i po dzień dzisiejszy
Ja wypełniam swe zadanie coraz to śmielszy.
Cofając się jeszcze do czasów świątyni widoku
To w drodze do niej zahaczałem o pnącza na każdym kroku
Widziałem również wiszącego węża na konarze
Wraz ze swymi myślami poczułem się jak cierpienia tragarze.
Nim o pnączach mowa była, to przez most przechodziłem w chmurach
Nagle znikąd poleciała i chciała mnie zgnieść jakaś kula
Gdy sobie z nią poradziłem, to źle stanąłem na mostu desce
I prawie zleciałem na skały, a wspierały mnie w tym dreszcze.
Jednak po ponad roku czasie, sens ma to większy
Kula to symbol straconego wizerunku, wąż to koniec miał być najszczerszy.
Most to moje próby nieudolne, bo pękająca deska zawsze nią była
Lecz w tle ta mistyczna świątynia...
Pnącza od zawsze oznakami poddawania się były
Lecz Twa nieskazitelna opieka i tony miłości je spaliły
Natomiast nigdy nie pozbędę się widoku węża...
Co nawet podczas naszych pocałunków nasze szyje oblęża...