W drodze na Koziatyń - część pierwsza
Ułani małopolscy na popas stanęli źli,
Zmęczeni tempem marszu i wyczerpani do cna.
Rozstawili wnet warty – Gdzie to ktoś ich tak gna?
Legli wieńcem wokół kuchni głodni i słabi
I gadają do siebie -pójdziemy na zwiady.
Zaspokoiwszy pierwszy impet głodu wielki,
Ruszyli do wsi późno pod strzechy i belki.
Pukają do drzwi chaty, napierają do drzwi,
Słychać szmery jakieś tam, widać nikt nie śpi.
Wreszcie drągi podnoszą, brona uchyla się
Przez szczelinę głowa przeciska wolno się.
-A światło macie matko?- Nie majemy, panie,
-A chleb macie, no kromki ? -Nie ma chleba panie,
Bolszewiki zabrały, dzień temu- tak stanie.
Ziemniaki, kierosinu – knut na nich na ramie.
-A Ty nie kłamiesz droga? -Jej bohu to prawda-
Zaklinał się gospodarz, -Tif ,no był od dawna.
W bladym migowym świetle wyjrzała to nędza
Z kątów czarnych ciemna, chłopa gęba, jędza.
Oto oczy nędzarza, pozostały nieme,
Z głodu, gorączki strachu, która w nim drzemie.
To wyraz duszy ,oczy- jak jamy jątrzące,
Powściągliwe w sobie – a smutkiem patrzące.
<Mord i stale pożoga, rozbój i zaraza
Bolszewicy utikły- nam nic nie zagraża>.
<Ja tri miesiacy temu wstał na chore nogi>
Rękę na chuście trzymał-widok był złowrogi.
<To tyfus był a kiedy ? Wyście zdrowi bat'ko?>
<Ja zdorowij, tak sobi, a Ti znajesz mati,
Umierła niedawno w dwa dni .>