Jesienny morderca
liście na wietrze kolejne rundy
kręcą, a ja się lampiąc wciąż w okno
z wdziękiem uśmiercam mikrosekundy.
Trzebię minuty, potem godzinom
rozbijam kości próżniactwa młotem.
Niech się nie ciągną i szybko miną
miast zwodzić zmysły głuchym bełkotem.
Dniom łby obcinam, czaszki się toczą
i tańcząc walca na ich mogile,
z wdziękiem, radośnie, przy tym ochoczo
morduję czasu wolnego chwile.
Dłonie kwadransów juchą splamione,
się zaciskają na wiotkiej krtani,
by zdusić wiersze nienarodzone,
mające zamiar uciec z otchłani.
Zamiast je włożyć do okna życia
i dać im tlenu czystego porcję,
ja nieustannie i bez ukrycia
swą poetycką czynię aborcję.
Świat krzyczy jakby chciał mnie wyręczyć,
chociaż to raczej nie jest zabawne.
"Zabij je! Po co mają się męczyć!
Wszak one wszystkie niepełnosprawne!"