między latarniami
ulica ma gardło z asfaltu
latarnie są jej zębami
miasto nie patrzy
miasto
zaciska
sprawdza wyporność strachu
i pożądania
w dwóch ciałach
wbitych w pion ściany
ściana drży
jakby w środku kamienicy
ktoś przeciążył transformator
ręce nie szukają
rwą
szarpią
wgryzają się w tkankę
ciało w ciele
gorący
parujący
beton po deszczu
między nimi światło
tańczy
jak gorąca gwiazda
w ogniu
miasta
nie ma słów
jest puls
tarcie
dystans
zredukowany do zera
resztka filtra
dusi się w płucach
dym tnie twarze na pół
wplata się w bezdech
ona
wzrok przeczesujący bramy
cień
który może ich rozszczelnić
on
słony
gęsty
w jej
ustach
ich ciała skrzą się
jak płynne szkło
w świetle latarni
jak dwie grawitacje
które nie miały prawa się spotkać
a jednak
wyginają przestrzeń
jego uścisk
wbija się pod żebra
zostawia siniaki
w kolorze nocnego nieba
drżenie jej kolan
kontra
jego nieustępliwy pion
ból nie ma znaczenia
jest tylko nośnikiem sygnału
krzyk sygnalizacji miesza się z tętnem
miasto dostaje
krótkiego spięcia
czerwone światło
odlicza sekundy
nie ma czułości
nie ma kina
jest dzika dopamina
kwas przeżerający
wstyd
enzym
niepytający o zgodę
źrenice puchną jak czarne słońca
wciągając w siebie całą geometrię miasta
chłód ulicy
kontruje żar
włosy drażnią nozdrza
jak dym
palce wplątane
w mięśnie
w szwy ubrań
w gwałtowny skurcz krtani
pożądanie i paranoja
tańczą
na brudnym bruku
serca tłuką
o klatki piersiowe
jak o kamień
sekunda bez tlenu
oddechy kradną tlen
przechodniom
miasto już ich zasysa
szykuje się
a kiedy noc pęka
rozsypuje się
jak
hartowane szkło
by rozszarpać
ich na chaos
ale oni jeszcze
zaciśnięci
wykręceni
jak stalowe pręty
spięci
agrafką strachu
w tej jednej sekundzie
jeszcze dzicy
jeszcze obecni
jeszcze nieposkromieni
jednym rytmem
ostatnim szeptem
wessani w asfalt
wgnieceni
w porowaty chłód chodnika
a miasto
już oblizuje
zęby latarni
z ich potu
krwi
i piachu pod paznokciami
