Przywitanie rodzinne
jak kreśli zarysy gęstwiny, uważnie, rezolutnie.
Ruch pędzla powolny, kolor właściwie dobrany
wśród innych barw idealnie w tło wpasowany.
Pędzel przy pędzlu leżą na trawie rozłożone
widać nie jeden już raz były zabrudzone.
Malarka, skupiwszy uwagę na krajobrazie,
nie widzi nikogo, maluje raz po razie,
spogląda, wypatruje, wzrokiem błędnie myszkuje,
rzekłbyś, szuka natchnienia i pędzlem wędruje,
bo płótno przyjmie przecież różne kształty i formy
rozliczne kreski, cienie oraz złamane normy.
Młodzieniec dostrzegł na niej przewiewne, smukłe
suknie, kręcone, błyszczące włosów jasne pukle,
postać porównał do czasów odległych przeszłości,
kiedy widział ją tak piękną w latach młodości
białowłosą, jedyną, siostrzaną i prawdziwą,
jak patrzył na twarz ładną i nadzwyczaj urodziwą.
Bracie mój miły, padnij w me czułe objęcia,
czekam na Ciebie i czekam jak mama na zięcia.
Jak bracie wyrosłeś i jak wielce zmężniałeś
długo, oj długo lat na to przecież czekałeś.
Słowa padły znienacka, jak piorun padając,
szuka, najkrótszego punktu na ziemi uderzając.
Słowa zwykłe a przepojone sercem i miłością
barwą głosu i skalą tonu natchnione radością.
Objąwszy siostrę swym ramieniem szerokim,
ściskał, całował, przytulał, trzymał pod bokiem,
dziewczę z tęsknoty płakało długo i rzewnie
łzy płynęły po policzkach jak potok wylewnie.
Siostro, jakże to, malować dzisiaj nie przystoi,
gdy gości chmara we dworze i przy wejściu stoi,
Czyż nikt nie zapraszał Cię, nie wolał z oddali
ucztę niebawem czas zacząć, spieszmy do sali,
babcia nasza nie lubi, gdy ktoś głodny wchodzi
spóźniony na koniec uczty, na deser, kawę słodzi.
Zacznijcie beze mnie, wolę z przyrodą obcować.
Krewnych przecież znam od dawna, oni siedzą, piją,
toczą rozliczne spory, suto jedzą i tyją,
przeproście w moim imieniu liczne zgromadzenie,
przede wszystkim gospodynię za moje spóźnienie.
I pognała błyskawicznie prosto do dworu,
skrycie klucząc, by być niepoznaną z pozoru,
kierując się ścieżyną zieloną wśród brzeziny
ku wejściu na przełaj od strony jedliny,
zmyślnie chowając się i gości unikając,
wpadła do kuchni, krótko ze służbą się witając.
Zachwyt budziła lekkość ruchów panny
o pięć lat starszej siostry Tomasza- Ewy Hanny,
wuja Witka będąc urodziwą i zdolną córą,
talentem przewyższała wszystkich w rodzinie górą
po matce Kamili ze szlachty rodu Karwowskich
po matce ojca swego z rodu Jabłonowskich.
Dworek, jak na dworki przystało okazałą fasadą,
od południowej strony wyróżniał się amfiladą,
dom dwutraktowy, na osi miał sień i przedpokój
a za nim salon trzyokienny, na lewo stołowy pokój,
na prawo buduar pani i muzyczny mały pokoik
tam stał fortepian wiekowy wystawiany na salonik.
Elewacje w skrzydłach przypominały ryzality,
mieściły się w nich spiżarnie i sionek ukryty,
wejście boczne, kuchenne, tajemne dla niepoznaki
dla służby z oficyny znane, wydeptane szlaki.
Dalej kręte schody pną się w gościnne pokoje,
korytarzem na taras pod portykowe podwoje.
Widziałem w bieli czterokolumnowe, filary,
skrajne, o przekroju prostokąta tworzyły pary,
środkowe owalne, wprost do rąk obejmowania,
tak ściska się dłonie panny w chwili zakochania.
Poniżej balustrada w ozdobną wykutą krateczkę
odbija w poświacie księżyca czarną rameczkę.
Kto piękno rozpoznaje, gdy spogląda z daleka
w układzie harmonii, stylu i talentu człowieka
w kolorycie, rzeźbie i unikalnej architekturze
w zawartej w formie przekazu dawnej kulturze,
to wszystko, co pięknem z definicji pozostaje,
na trwale, w kanonie artyzmu, na poezje się nadaje.