Kocham operetkę. Oni się tam tak cudnie drą, że przez dwie godziny ubaw mam lepszy niż na maratonie kabaretowym. No i wystroić się można, ba, nawet trzeba, czyli pretekst do kolejnych zakupów jest, same rozumiecie. Kupiłam więc bilety na „Koncert Wiedeński – Orkiestra Księżniczek”. Dla mnie i dla Własnego. Wiedziałam, że się ucieszy, hehe. Od razu zapowiedziałam, że żadne bóle brzucha, głowy (tak, tak, facetów też czasem głowa boli), podagry czy inne duperele nie wchodzą w grę. Idziemy i już! Skoro kupiłam bilety, nie pozostało mi nic innego jak kupić też buty, sukienkę, torebkę i szal, z czego szal był najdroższy. Przemilczałam złośliwe pytanie Własnego, czy w takim razie sam szal by nie wystarczył, bo długi przecież jest, owinąć się nim można przynajmniej kilka razy i wystroiłam się cudnie wręcz. Po co on polazł do tej cholernej piwnicy tuż przed samym wyjściem z domu, pojęcia do teraz nie mam. No przecież chyba tego z zimną krwią nie zaplanował? Z niego informacji żadnych nie wydobędzie, kolano go boli, więc podobno mówić nie może. Taka logika. W każdym razie było tak: huk, rumor i krzyk – takie odgłosy mnie doszły, gdy zakładałam obcasy. Zaraz później nastała z kolei złowieszcza cisza. Pognałam szpagatami na dół. Co by nie mówić, to jednak mąż. Leżał. Nie, nie w kałuży krwi, zwyczajnie, na plecach i tym czymś, co się znajduje poniżej linii grzbietu, blady jak ściana i wpatrzony we własne kolano. Podążyłam za jego wzrokiem i zamarłam. Kolana nie było. To znaczy, było, ale nie tam gdzie być powinno, tylko obok, wybite na maksa jak nic. Później sprawy potoczyły się już błyskawicznie. Telefon na 112, informacja, że karetka dotrze do nas nie wcześniej niż za jakąś godzinę i decyzja: jedziemy sami. W przedpokoju zdążyłam jeszcze szpilki na gumiaki zmienić i pognałam z kwiatkiem w tapirze do garażu, a z garażu na SOR. Całe szczęście, że w tym pośpiechu o Własnym nie zapomniałam. Tak w połowie drogi rzuciłam okiem w lusterko, żeby sprawdzić czy aby na pewno go zabrałam. Był, siedział z miną zranionego kojota i nadal straszył bladością lica. Na izbie przyjęć zostaliśmy powitani entuzjastycznie wręcz. Jakaś wariatka w balowej sukni, jedwabnym szalu, gumiakach, rozwianym tapirze na łbie i z połową pomalowanej twarzy pcha wózek, na którym siedzi facet w podkoszulce z napisem macho, spodniach od garnituru i bez kolana tam gdzie trzeba. Nie wierzycie? Wypróbujcie sami, zainteresowanie personelu gwarantowane. Później było już z górki. Pięć godzin czekania, stabilizator i dom.
Dobrze! No dobrze! Wygrał! Poddaję się. Nie, to nie. Zrozumiałam subtelną aluzję. Prosić się więcej nie mam zamiaru. Następnym razem pojadę na „Księżniczki” z Barbarą. Ona też lubi kupować szale. Nóg łamać nie będzie.
Jeszcze wierszyk:
Ten, kto nie lubi księżniczek w koronie,
prędzej złamie nogę, niż ulegnie żonie.
No to cześć!