Słów kilka o ludzkiej podłości, okularach Zbigniewa Wodeckiego, woźnym i zamachu na dyrektora (część 2).
Pierwsza godzina lekcyjna upłynęła nam na ćwiczeniach. Ktoś tu na forum ostrzegał, że dzieciaki mogą podglądać i sugerował zakup gazu usypiającego. Wzięłam to sobie do serca. Niestety, pół miasta przewaliłam w jego poszukiwaniu, ale efekt był zerowy. Wszędzie słyszałam tylko: „Nie ma. Nie ma.” Wszystko jest! Dosłownie wszystko, od detektora UFO czy kasku na głowę dla kury, poprzez pastę do zębów o smaku bekonu, papier toaletowy świecący w ciemności, czapkę na porost włosów, na majtkach na dłonie czy moczu wilka skończywszy. Wszystko jest! Gazu nie ma! I jeszcze te pytania: „A po co to pani?” A po ... . W celach kolekcjonerskich, psiakrew jedna, albo jako przyprawa do zupy dla teściowej. Jak kto woli.
Pozostały mi więc ćwiczenia. Włączyłam dzieciakom słuchowisko i kazałam zamknąć oczy. Filuję. Mieliście rację! Podglądają psia mać! No w życiu bym się nie spodziewała. Wyrwałam jednego i drugiego do tablicy, wmalowałam po jedynce, zagroziłam kozą przez cały najbliższy tydzień (mam nadzieję, że wiecie, co to jest koza w szkole) i jeszcze na poniedziałek kazałam przeczytać wszystkie tomy „Ani z Zielonego Wzgórza”. Pomogło. Przy drugiej próbie już nikt oka nie otworzył. Co niektórzy bali się nawet oddychać. Ma się te metody wychowawcze, hehe.
O godzinie 9.40 zaczęła się TA trzecia lekcja. Włączyłam słuchowisko, pogroziłam klasie jeszcze raz wszystkimi możliwymi kataklizmami z unicestwieniem facebooka włącznie i zaczęłam po cichutku działać. Pierwszy problem pojawił się już przy wyciąganiu z szafy niezbędnych do uśmiercenia szefa klamotów. No jak normalny człowiek ma wziąć do dwóch tylko rąk tyle cholerstwa naraz? Po dłuższym zastanowieniu szalik założyłam na szyję (lekko uciskał, chyba siła sugestii, hehe), kominiarkę wciągnęłam na łeb, do prawej dłoni wzięłam sznurek do snopowiązałki, do lewej szpadel i wreszcie mogłam opuścić klasę. Pech chciał, że łopatą przydzwoniłam w biurko. Rąbnęło jak cholera, śpiących rycerzy pod Giewontem obudziło jak nic. Rzuciłam okiem na klasę. Ani drgną. No! Dobra moja! Przy drugiej próbie już bezszelestnie jak Mata Hari wymknęłam się na korytarz.
I w tym właśnie momencie muszę przywołać cytat, którym rozpoczęłam pierwszą część opowieści: "Podłość ludzka nie zna granic"! Kuźwa, codziennie, codziennie od września biegał sikać o równej 10.00. Ale nie! Dzisiaj nie! Dzisiaj się jaśnie panu zachciało piętnaście minut wcześniej! Dacie wiarę! To albo trzeba mieć chorą prostatę, albo być naprawdę złośliwym. Innego wytłumaczenie nie ma! No i stało się. On, zamiast do, lazł już z... więc, chcąc nie chcąc, stanęliśmy oko w oko, No nie wiem, kto był w większym szoku! Czy ja, że mnie zobaczył, czy on... też w sumie, że mnie zobaczył. (Jakby nie patrzeć, byłam w centrum zainteresowania, nie powiem, w innych okolicznościach odpowiadałoby mi to jak cholera.) Staliśmy tak przez chwilę w niebotycznym zdumieniu, aż wreszcie jak nie ryknął tym swoim barytonem:
- Raaaaaatuuuuunkuuuuuu!!
cdn.
Wierszyk:
Jeśli na sikaniu szefa,
chcesz zbudować życie,
wiedz, że cię oszuka,
że podle zmyli cię.
No to cześć!