Słów kilka o niespodziewanym spotkaniu z dyrektorem, które nieznacznie wydłuża nam opowieść o zemście na rzeczonym ciulu (część 5a, przedostatnia).
- Oczadziałaś do cna? Co ty wyprawiasz na litość boską! - nie potrafiłam ocenić czy w głosie Barbary było więcej złości czy zdziwienia.
- Ślepa jesteś! Nie widziałaś go?
- Kogo?
- Misa Gogo! Dyrektora, a kogo...
- Twojego?
- Nie, ojca dyrektora, psia mać. Barbaro, błagam cię, ty nie tylko się uśmiechaj, ty czasem też myśl!
I wtedy tę jakże żywiołową wymianę zdań przerwał nam znajomy głos:
- Pani Hortensjo, to pani? Oczom własnym nie wierzę!
Jacież że pierniczę. No faktycznie, spotkać znajomego w szesnastotysięczny miasteczku graniczy z cudem. Jak nic do cna zgłupiał, nie pozbędę się wyrzutów sumienia do samej śmierci.
- Błagam panią, niech się pani już tak tym wypadkiem nie przejmuje - patrzył na mnie z takim politowaniem, że przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, kto tak naprawdę ma złamany nos i zdrutowaną szczękę. Ja czy on? - Nie wiedziałem, że tak mocno to pani przeżywa. Niepotrzebnie. Zresztą, gwoli prawdy, to po części była przecież i moja wina.
Zaniemówiłam. Co on gada? Jakie przejmuje? Jakie przeżywa? No, postradał facet zmysły jak nic. Pewnie tak się dzieje, gdy przez dłuższy czas człowiek nie może swobodnie oddychać nosem. Niedotlenienie jakieś albo co? Jedyną rzeczą, która mnie faktycznie trochę martwiła, to było to cholerne dyrektorowanie. Nadaję się do tego jak kulawy do baletu. Ja pierdzielę! Jak on tak dłużej na tym chorobowym zostanie, to ja faktycznie ducha wyzionę. Wyobraźnia zadziałała. Zobaczyłam kościół, na środku trumnę, morze kwiatów i nieprzebrane rzesze żałobników. Każdy miał w ręku białą hortensję i zapłakany cichutko szeptał moje imię: Hortensjo, Hortensjo, Hortensjo... Po pewnym czasie, jeden z tych głosów zaczął zdecydowanie odstawać natężeniem od pozostałych, przebijając je i doniosłością i dramatyzmem... To bez wątpienia był szloch Własnego...
- Hortensjo! - Barbara wrzeszczała na pół miasta.
- Czego się drzesz! Przecież nie jestem głucha - wypaliłam, wściekła, że przerwała mi tak uroczystą chwilę. - To takie wielkie nieszczęście... - szepnęłam jeszcze, bo trudno mi było tak od razu wymazać z pamięci ten wzruszający obraz ostatniego pożegnania. I to czyjego!? Mojego pożegnania.
- No właśnie próbuję paniom wytłumaczyć, że nic wielkiego się nie stało. I pomyśleć, że wyrzuty sumienia doprowadziły panią do takiego stanu. Niesamowita wrażliwość. Cóż za gołębie serce nosi pani w tej pięknej, acz nie da się ukryć, niewielkiej piersi. Pani Hortensjo, z dniem dzisiejszym podnoszę pani dodatek motywacyjny z 10 na 20% i proszę natychmiast coś ze sobą zrobić. A już na pewno udać się do kosmetyczki i fryzjera. To polecenie służbowe jest. A teraz żegnam drogie panie, ponieważ spieszę się na wizytę lekarską, Szczerze powiedziawszy, to już jestem spóźniony. Tylko naprawdę, pani Hortensjo, wziąć się w garść, koniecznie wziąć w garść.
Patrzyłam przez chwilę za nim osłupiała całą niedorzecznością tej rozmowy. Co jemu się we mnie do cholery nie podoba? Jak kosmetyczka? Jaki fryzjer?
- Słyszałaś go? - wyszeptałam. - O czym on właściwie gadał?
- Jak to o czym? Powiedział ci, że masz małe cycki, hehe. Zawsze ci to mówię - w głosie Barbary słychać było dziką satysfakcję.
- Idziesz? Kiecka się sama nie kupi- syknęłam ledwo dosłyszalnie. Wiecie, w sumie to dobrze, że nie można zabić wzrokiem, bo mielibyśmy tutaj dwa świeżutkie trupy, a kto wie czy i ktoś z Was by jeszcze rykoszetem nie oberwał.
cdn.
Wierszyk:
Cóż, nie każdy dyrektor ma dobry gust,
nie każdy doceni fantastyczny biust.
No to cześć!