Latawiec
i kiedy wiatr go za ogon targa,
uśmiech malować słońca promieniem
na ze zdziwienia rozwartych wargach.
Tangiem podniebną kreśląc figurę
w aplauzie gapiów uznanie czytać.
Niech przykładają do ucha sznurek
by słyszeć zwiewną La cumparsita
Szarpie się niczym dog na uwięzi,
chcąc horyzontu tknąć tajemnicy,
choć ciut się lęka macek gałęzi
i ratuszowej ostrej iglicy.
Z ptakiem by chętnie ruszył w zawody,
modli się cicho by pękła lina
i poczuł falę czystej swobody,
podniebny koncert na dwóch pianinach.
Wyżej, wciąż wyżej. Ziemia tak mała.
Wiatr jak narkotyk w żyły się wdziera,
w Hermesa pragnie pędzić w sandałach
z gracją, jak zwinna śnieżna pantera.
Lecz nagle co to? Sznur pękł zleżały.
W papierze wielką wyrwał wiatr dziurę
Spada, jak Ikar lotnik wspaniały
kreśląc na niebie dziwną figurę,
Ziemia się zbliża, rosną kontury
nagle trzask, rozpadł się na drobiny.
Listewki, strzępki makulatury
pachnące nutką adrenaliny.
Dziś inni szczycą się swą brawurą,
darmo psor uczył w latawców szkole,
że kto za bardzo wzleci ku chmurom,
w strzępach dość szybko kończy na dole.
Lecz wciąż wzbijają się śmiałków tłumy
i marzą by się zerwać ze smyczy.
Choć ostrzegają mądre rozumy
liczą, że może ich to nie tyczy.