Przemijanie
światło wygasa w szarej osłonie.
Liść jeszcze drży na gałęzi cichej,
czas się unosi w oddechu lichym.
Za rogiem drogi czai się zmiana,
nikt jej nie wita, nikt nie wygania.
Pęka powietrze w ciszy zbyt głuchej,
niesie się echo w komorach suchych.
Kropla spadała — nagle zamarła,
jakby pamięcią w kamień się wdarła.
Ręka wyciąga się, a nie dosięga,
cień się odrywa, a wiatr go przegna.
Czas się wysypał jak sól w naczyniu,
dźwięk się zagubił w szarym strumieniu.
Nic nie powraca, choć wciąż się staje,
wszystko przemija, choć trwa — udaje.
Twarz w tafli lodu pęka na dwoje,
jedno to „teraz”, drugie „nie moje”.
Łączy je uśmiech jak drut zerwany,
w pół drogi zginie, w pół będzie dany.
I tylko cisza, jak struna w głębi,
ciągnie się dalej, choć nikt nie scali.
Wszystko odchodzi w sennej otchłani,
a my zostajemy — w kruchym pytaniu.