Bezbarwne ogrody
po ścieżkach, gdzie cisza oddechów ucieka.
Liść bez barwy, ogrody bez woni,
czas się zapętla, nocą się broni.
Tęsknota – aż krzyczy, a milczy zarazem,
piasek czernieje pod gwiazdnym obrazem.
Słowa się kruszą, rozsypka jałowa,
a każdy wers jak sucha, martwa mowa.
Żniwa bez plonu, boleść jak ziarno,
co w ziemi gnije, wciąż pachnie marnią.
Kto chce się podnieść, ten klęską się karmi,
jakby miał z prochu urosnąć w armię.
A jednak z dna wyrasta coś cichego,
iskra niewidna, blask niedotkniętego.
I nawet cień, co ziemię ogarnia,
zna swoje kresy – i tonie w świtania.