Połykacz Słów - cz. 2 historii przedziwnej
wątły promyk,
który ni stąd ni zowąd
pojawił się w okolicy ust
Połykacza Słów.
Sączył się niemrawo,
ale był na tyle widoczny,
że przyciągnął uwagę słów,
wszystkie, prawie jednocześnie,
zaczęły odwracać się
ku ustom swojego oprawcy.
Te, które stały blisko,
starały się podpłynąć jeszcze bliżej
a te co stały dalej,
próbowały spoglądać ponad pozostałymi.
Tak, ten mały, wątły promień
wywołał osobliwe poruszenie.
Chwilę później, pojawiła się
prawdziwa eksplozja światła.
Na początku białego,
potem zaczęło mienić się
różnymi barwami,
które przenikały się i łączyły,
nabierając fantazyjnych kształtów:
zwierząt, roślin i figur geometrycznych -
zupełnie jak w kalejdoskopie.
Słowa zaczęły zbliżać się do siebie,
obejmować i kołysać na boki,
drżąc delikatnie,
może z lęku, może z niepewności,
któż to wie…
Jednocześnie dał się słyszeć
coraz głośniejszy pomruk
zachwytu i niedowierzania.
Słowa, uwięzione w ciemności,
dawno nie widziały
czegoś równie pięknego.
Wtedy, jak iskra,
pojawiła się znikąd myśl
a może było to bardziej przeczucie,
że oto dzieje się coś wyjątkowego,
że to początek nowego życia.
Połykacz Słów siedział wtedy
w cieniu sędziwej gruszy,
plecami opierał się o jej pomarszczony pień.
Odpoczywał utrudzony wielogodzinną drogą,
twarz miał zakrytą kapeluszem
i oddawał się poobiedniej drzemce,
pozwalając myślom płynąć swobodnie.
Słońce próbowało złożyć na jego twarzy
pocałunek, ale nadaremnie.
Cień strzegł jego spokoju
podczas gdy on śnił…
Był pięknym sokołem,
o silnych skrzydłach
i nieustępliwym spojrzeniu,
odważnym i walecznym.
Latał nad górami, jeziorami i rzekami,
latał nad wąwozami pełnymi kwiatów
i dolinami zielonymi tak,
że z zachwytu zapierało mu dech.
Był wolny i szczęśliwy,
wiatr unosił go na swoich ramionach
a on zataczał w powietrzu kręgi…
Czuł, że z każdym oddechem,
przepełnia go głęboka wdzięczność za to,
że może podziwiać wszechobecne
piękno świata…
Wtedy, nagle, poczuł maleńkie ukłucie
w swoim mężnym, sokolim sercu -
tak, to była tęsknota...
c.d.n