Szczęście
właściwie codziennie.
Poznaliśmy się wtedy, gdy po raz pierwszy
zobaczyłam uśmiechniętą twarz mamy,
pochyloną nad moim wózkiem.
Czy to możliwe, abym zapamiętała ten moment?
Nie wiem, może znam ten czas z opowiadań rodziców
a może po prostu, jakimś cudem, głęboko we mnie,
zakodowana jest pamięć moich odczuć z tamtego okresu.
Mimo dziecięcej amnezji, która obejmuje
pierwsze 3 lata życia.
Pamiętam, że mama miała radosne oczy
i piękne blond włosy, misternie upięte w wysoki kok.
Wtedy Ono było właściwie członkiem naszej rodziny,
było obecne przy narodzinach mojego brata,
przy naszym świątecznym stole
i wtedy, kiedy przeprowadziliśmy się
do innej dzielnicy, ja zmieniłam szkołę a rodzice pracę.
Towarzyszyło nam w czasie wielu
wspólnych wakacji nad morzem,
kiedy budowaliśmy razem zamki z piasku.
Było z nami także wtedy,
gdy w stopy uwierały nas drobne kamyki,
wzdrygaliśmy się na dotyk oślizgłego morszczynu
albo gdy z zaciekawieniem przyglądaliśmy się meduzie,
zastanawiając się czy słońce jej nie poparzy.
Było z nami, gdy jedliśmy gofry
z bitą śmietaną i biegaliśmy po plaży
za Panem z lodami, ściskając w dłoniach
nasze pierwsze kieszonkowe.
Uśmiechało się do nas życzliwie,
kiedy któreś z nas obtarło sobie kolana,
skacząc z drzewa, gdy pisaliśmy listy do Mikołaja,
wierząc, że wystarczy być grzecznym,
aby dostać wszystko, o co się prosi.
Przytulało nas do siebie przy pierwszych
niepowodzeniach szkolnych,
zawiedzionych nastolatkowych miłościach.
Bawiło się razem z nami
na pierwszych dyskotekach,
gdy z wypiekami na twarzy,
tańczyło się „wolne”do piosenek
Perfect’u lub Maanamu.
Ganiało z nami po mieszkaniu
gdy na święta froterowaliśmy podłogę
i ścigało w biegu do drzwi
jak dzwonił do nich listonosz.
Było z nami wtedy, gdy rodzice byli z nas dumni,
gdy odkrywaliśmy, co oznacza wolność
i z czym wiąże się prawo do decydowania o sobie.
Nie opuszczało nas również wtedy,
gdy popełnialiśmy błędy i płakaliśmy
z bezsilności po kątach,
jak byliśmy źli, że mimo wysiłku,
coś nam się nie udało.
Uczyło nas wtedy wytrwałości w dążeniu do celu.
Było z nami na wszystkich egzaminach,
otwierało najgłębsze zakamarki umysłu
i pomagało pochwalić się wiedzą.
Przeganiało strach, przepełniało wiarą
w swoje możliwości i głodem sukcesów.
Pomagało nam robić zakupy dla sąsiadki
i wyprowadzać jej psa na spacer
kiedy była chora i uczyło nas,
bezinteresownie dzielić się z innymi tym,
co mamy: czasem, uśmiechem i rzeczami.
Nabierało wtedy rumieńców,
śmiało się w głos.
Było w naszej rodzinie zawsze,
kiedy spędzaliśmy czas razem
a nasz dom wypełniał śmiech,
zapach i szelest kartek książek,
kiedy ubieraliśmy się odświętnie
na teatralny spektakl lub na procesję rezurekcyjną
w Święta Wielkanocne.
Było z nami gdy jechaliśmy do rodziny na wieś,
gdy odwiedzaliśmy dziadków
i babcia piekła szarlotkę lub jagodzianki.
Potem coś zaczęło się zmieniać niezauważalnie.
Ono było z nami nadal,
ale zaczęło cichnąć i blednąć.
Im bardziej stawaliśmy się dorośli,
tym trudniej było nam je spotkać.
Jak już się spotkaliśmy, ciągle się spieszyło…
Początkowo nikomu z nas
nie przyszło do głowy by go szukać
i zastanawiać się nad tym,
co się z nim dzieje.
Mimo, iż wiele wydarzyło się
w naszym życiu dobrego,
nie potrafiliśmy cieszyć się
z drobiazgów jak kiedyś,
mieliśmy problemy, ważne sprawy na głowie,
dalekosiężne plany i wyzwania,
którym musieliśmy sprostać.
Wtedy myśleliśmy, że to jest najważniejsze…
Choć w głębi duszy, tęskniliśmy za nim
i za czasem, gdy czuliśmy jego spojrzenie,
słyszeliśmy jego śmiech
i widzieliśmy iskrę radości w jego oczach.
Z czasem zrozumieliśmy, że
w trudnych momentach naszego życia,
bardzo by nam się przydało,
że to jego brak odczuwamy dotkliwie.
Cóż z tego, kiedy nie wiedzieliśmy gdzie go szukać.
Ono mogło być wszędzie i nigdzie…
Mogło być wszystkim czym chciało.
Było wolne i nie mogliśmy zmusić go do powrotu.
W pewną jesienną sobotę
siedzieliśmy wszyscy w domku
na działce, każdy zajęty sobą.
Padało, nadchodził zmierzch a z nim chłód
i przejmująca wilgoć w powietrzu.
Patrzyłam przez okno na ciemniejący las
i wsłuchiwałam się w szum wiotkich,
młodych brzózek.
Na skraju lasu, pomiędzy drzewami,
mignęła przez moment sarna i zastygła w bezruchu.
Miałam wrażenie, że to ona obserwuje mnie a nie ja ją.
Chciałam przyjrzeć się jej lepiej.
W tym momencie usłyszałam głośny trzask,
dochodzący zza moich pleców
i odwróciłam się, aby sprawdzić co się dzieje.
Grube polano nikło w kominku,
w etoli z czerwonych, zachłannych płomieni.
Ogień ma w sobie jakieś hipnotyczne ciepło.
Nie mogłam oderwać od niego wzroku,
było mi ciepło i błogo.
Wtedy zapachniało pieczonymi jabłkami z cynamonem.
Wyjrzałam zza kominka i zobaczyłam mamę
jak pochyla się przy piekarniku
i wyjmuje ze środka całą blachę szarlotki.
Mamuś! Jaka pychota! – krzyknęłam
i klasnęłam w dłonie z radości.
Przestań, to zwykła szarlotka
a poza tym pewnie jest zakalec w spodzie –
Mama, jak zwykle, pomniejszała swój kulinarny kunszt.
Ja jednak uśmiechałam się szeroko,
wyobrażając sobie nas wszystkich wieczorem,
przy wspólnym stole, pochylonych nad kostkami domina,
z kubkami ulubionej herbaty,
oblizujących okruszki szarlotki z palców.
Widziałam naszą radość,
słyszałam śmiech i czułam serdeczność,
której od tak dawna brakowało.
Przez moment znowu byłam szczęśliwa.
choć przecież nie zrobiłam nic, aby tak się stało.
Po prostu otworzyłam się na to, co przynosi dzień,
na zapachy, dźwięki, kolory i smaki.
Zatraciłam się trochę w rozmyślaniach o szczęściu.
Nie wiem jak długo tak stałam i oddawałam się wyobrażeniu
o nadchodzącym wieczorze.
Z zamyślenia wyrwali mnie moi bliscy,
którzy podobnie jak ja, poczuli zapach jabłek z cynamonem.
Każdy z nas miał inne skojarzenia, inne wspomnienia
ale pragnęliśmy spędzić ten wieczór razem.
Kiedy już nadszedł, za oknami było ciemno,
granatowe niebo przyciągało wzrok milionem gwiazd,
powietrze było rześkie.
Domino wirowało na stole pośród naszych palców,
droczyliśmy się ze sobą, robiąc zakłady kto wygra.
Herbata z sokiem malinowym
smakowała bardziej malinowo niż zwykle
a szarlotka była wybitna.
Bawiliśmy się jak dzieci, chuchając na zmianę w górę
i poszturchując, gdy któremuś udało się dostrzec parę
lecącą z ust.
Od czasu do czasu dało słyszeć się pohukiwanie sowy
i wiatr stukający okiennicami lub poruszający
raz po raz długimi ramionami modrzewia.
To był ten moment kiedy wróciło szczęście
i kiedy my zapragnęliśmy się nim dzielić.
Szczęśliwe chwile pojawiają się w naszym życiu
jak żaglowce, przepływają blisko wyspy, na której żyjemy
i znikają za horyzontem jeśli nie potrafimy
zatrzymać ich na dłużej i damy im odpłynąć.
Nie ma znaczenia z jak dużym bagażem
uda nam się wejść na ten statek,
najważniejsze jest bowiem, jak wiele osób
zaprosimy w tę niezwykłą podróż, jaką jest nasze życie.
Szczęściem trzeba się dzielić,
tylko wtedy zostanie z nami na dłużej
i pomoże przetrwać największy sztorm.