Kwietniowa noc
z łoskotem przetoczył się po mokrym parapecie,
z furią wpadł do rynny i dzwonił o blachę,
jak rezurekcyjne dzwony.
Kruk ukrył głowę pod skrzydłem
i zerkał z niedowierzaniem.
Co się z nią stało?
Pierwsza kropla deszczu ośmieliła kolejne,
leciały jedna za drugą, pomstując na wiatr,
który rozrywał je na ledwo widoczne drobiny
i wpadały za kołnierz jej znoszonego płaszcza.
To dlatego czuła przenikliwy ziąb,
smagający ją po kręgosłupie.
Drżała, może z zimna, a może z niepewności.
Deszczowy wyścig trwałby pewnie do rana,
ale po kilku godzinach aniołom zabrakło łez.
Cudu nie było, a nawet jeśli to i tak nikt by go dziś nie zauważył.
Noc przysiadła na gałęzi klonu
i rozczesywała włosy skołtunione od deszczu i wiatru.
Wyglądała okropnie w przemoczonym płaszczu,
z sinymi z zimna palcami, które starała się rozgrzać oddechem.
Z jej gardła wydobył się nieludzki chichot
gdy próbując rozruszać sztywne ramiona,
przeciągnęła się zamaszyście.
Mało brakowało, a spadłaby na ziemię...
Zaklęła pod nosem i w ostatniej chwili złapała się mokrej gałęzi.
Kiedyś ucieszyłby ją pierwszy, kwietniowy promień słońca,
tak przyjemny po chłodnym, wiosennym deszczu.
Dziś jednak poczuła tylko obojętność i może strach...
nie czuła ciepła, marzyła o tym,
aby sen przestał karać ją niekończącymi się omamami.
Poddała się już dawno, czekała na sposobność,
aby mu o tym powiedzieć.
Serce miała pełne mroku...
Może to dziś, może spotka go znowu
i znajdzie jakiś sposób, aby być wiecznie...