Świeca i ćma
I choć się spalasz, jak feniks ożywasz.
I choć spalone, wniwecz stracone twe dłonie.
Ty wciąż nimi ognia wiecznego dotykasz.
A usta twe piękne, lecz pocałunki ogniem znaczone.
Bo język twój płonie, gdy ogień w sobie odkrywasz.
Bo językiem tym ciągle słów ognia dobywasz.
By każde słowo brać w spalone doszczętnie dłonie.
W twym wnętrzu tli się zniszczenia iskierka.
I tylko czeka, by trawić Cię całą ponownie.
I gdy jak motyl z kokonu swe ciało dobywasz.
To znów ku zatraceniu podążasz nadobnie.
Ty jesteś istotą co w zatraceniu płonie.
Ty jesteś wcieleniem w popiół się obracającym.
Twe myśli, twe ciało, byt twój cały płonie.
By stać się niczym feniks z zaświatów wracający.
I gdy tak z zapałem zatracasz się znowu,
jedno pytanie w twej głowie wiruje.
Jak ćma jest ono powracającym.
Kim jesteś, gdy tak z ochotą płoniesz?
Czy ćmą, co tak w ogień wciąż leci?
Czy może świecą, co życiem swym świeci?