Szukając nadziei
Oderwana od sensu uparta potrzeba.
W stercie liści zgubiona gdzieś w drodze do nieba,
zardzewiałym żelazem na wylot przekłuta.
Leży w ciszy pod płotem, przez kłamstwo zaszczuta.
Czasem liczy w marzeniach na okruszek chleba,
ale dłoń jej nieczuła gdyż niczym ameba,
jest bezkostna jak mętna o wietrze dysputa.
Podnieść głos? Ale po co? Toż znów mnie przekrzyczą.
Lepiej czekać na jutra bezzębne nadzieje.
Może przyjdzie przynosząc kielich ze słodyczą
i dźwięk deszczu zaszyty w onomatopeję.
Lepiej trwać i się cieszyć nawet twardą pryczą
i że serca mi jeszcze nie skradli złodzieje.
