Mój jesienny dom
nawet potrafi przypiec czasami,
ale dzień coraz szybciej odchodzi,
a poranki witają nas mgłami.
Choć mimozy się złocą, a w grusze,
pachnąc imbirem mieszają w głowach,
przyszedł czas w planów zerknąć arkusze,
i jesienny dom z marzeń zbudować.
Postawimy go w sadzie, by drzewa
zaglądały przez okno ciekawie.
Niech spóźniony szpak czasem zaśpiewa,
psotnik wiatr rankiem przygna dmuchawiec.
Ławkę zrobię gdzie rosną dwa buki,
by móc na niej pleść kosze i bzdury.
Huśtawkę splotę z liny by wnuki
szybowały, aż pod same chmury.
W cieniu orzecha stolik postawię,
cięty z kloca i z kory obdarty,
by mieć miejsce, gdzie przy czarnej kawie
z przyjaciółmi siąść i pograć w karty.
Ściany solidne zrobię, sosnowe,
z grubych bali co rosły na piachach.
Wytrzymałe na burdy dziejowe.
Ciepłe jak kożuch, tudzież papacha
W kuchni piec wielki będę zmajstrował,
by smaczny chlebek rósł na zakwasie,
a świerszcz miał gdzie swe skrzypki pucować
i wieczorem grać koncert na basie.
Nad kominkiem dwie szable zawieszę,
noszone dawno przez moich bliźnich.
Niechaj błyszczą ku oczu uciesze,
ucząc miłości do swej ojczyzny.
Byśmy w chwilach, gdy ściany już drzemią
sącząc rum, whisky, lub cierpką Brendy,
mogli w fotelach fruwać nad ziemią
i styczniowej słów słuchać legendy.
Święty powieszę obraz na ścianie,
krzyż przybiję też w kuchni nad drzwiami,
żeby zawsze gdy dobro się stanie,
podziękować za wszystko ze łzami.
Na dach nie będę szczędził banknotów
kufry na strychu posypię kurzem.
Niechaj wnuk pośród starych klamotów,
odbywa swoje cudne podróże.
Przy suficie się lampę powiesi,
wleję nafty i knot wkręcę nowy.
Choć namawiać mnie będą prezesi,
znów nauczyć się pragnę rozmowy.
Nie chcę wzrokiem swym ekran wciąż śledzić,
chcąc ogłupiać swe serce z zapałem,
i zapominać, że ktoś z boku siedzi,
kogo kiedyś tak bardzo kochałem.
Już od jutra chcę zwozić kamienie,
drewno na stercie schnie też pomału.
Choć mam forsę i w sercu marzenie,
boję się, że mi zbraknie zapału.
