O CZERWONYM KAPTURKU, SZLACHETNEJ BABCI, DZIELNYM GAJOWYM I OKRUTNYM WILKU
który nie zjadł nigdy ani Babci, ani Kapturka.
Potem ktoś napisał bajkę.
Przepiękną.
Jemu także bardzo się podobała.
Tylko dzieci zaczęły go nagle nienawidzić.
Wszystkie dzieci.
I
Idzie dziewczę borem, lasem.
A po lesie tym się snują,
porykując z głodu czasem,
wilki lisy i zające.
Idzie borem dziewczę drżące.
Nie z obawy! Nie od chłodu!
Wprost uwiera ją ubranie
ciało parząc w potnym pędzie:
„Któż to będzie? Jak to będzie?” -
biegnie dziewczę na spotkanie...
II
Inną ścieżką zbrojny ciężko
przeciw głodującej zgrai
mrówek, ropuch i zaskrońców
niebezpiecznie jadowitych
mknie gajowy. Na kobity!
Wraz umówił się z babunią
- ciężko na myśl o niej splunął -
lecz że mu dziś babcia rankiem
obiecała niespodziankę
o pół wieku młodszą pono
płoną oczy gajowemu
i co nieco mu zawadza,
gdy przesadza jeżyn gaje:
ciężka flinta mu z ramienia
zbyt daleko w dół wystaje.
III
Zbiegli się pod starą chatką.
Krzywe okno pełne babką
aż stękało z uniesienia!
Kaptur tylko barwy zmieniał:
w rubin, fiolet wpadał siny,
jak oblicza dwa - dziewczyny
i gieroja zadyszane.
Bluzka na bok! Flinta na niej!
Koszyk w krzakach! Spodnie w glebie!
Nawet babka sama nie wie
ile razy jej dziewczynkę...
bo omdlała, na godzinkę!
Wtem z jałowca trzask dobiega!
Zbystrzał heros. Przestał grzebać
gdzieś w kobitce, co na ręku stała właśnie.
Rżnął ją w grzędę!
I w przyklęku fuzji szuka -
parzy dłonie sprośna suka!
Mierzy w krzaki... Strzał, huk, skowyt!
Wrzaśnie dziewczę i w dobrobyt eee...
błogostan babci śladem wnet popada -
na murawę!
Patrzy leśnik - zwisa babka.
Z okna. Dziewczę na pośladkach
plackiem jak zabite leży.
Rozciągnione! Bez odzieży!
A spocone! - że aż śliskie!
Zbiera gniew w nim oka błyskiem
i choć bez papieru w dłoni
z tyłkiem gołym w krzaki goni!
IV
Mówią: nie wybierzesz kuli.
W krzaku głodny wilk się kulił.
Nie jadł trzy dni, w lesie błądził,
chudy, mokry - sądził biedak,
że dziewczęciu nie potrzeba
kosza, skoro go rzuciła w krzaki.
Zapachniały mu przysmaki:
kiełbas pęta, ryba, alasz,
co kazała kupić stara,
by gdy zmroczy nieco głowy,
mógł pomylić się gajowy.
Chwycił koszyk i co siły
w las chciał czmychnąć. Małe były
wilczki trzy w wilgotnej norze.
Też nie jadły. Znacznie gorzej
było im niż wilkom dużym.
Lasy pełne były ludzi,
łoża futer, ściany rogów,
tylko wilczki wyły z głodu
z nóg padając po kolei.
Dobrze się gajowy wstrzelił:
kula ojcu łapy obie
zgruchotała. I gdy z nożem
dopadł heros bestii krwawej,
rozwścieczony po zabawie
nieskończonej z winy wilka,
pchnięć zadawszy w brzuch mu kilka
wydarł kosz z bezwładnej paszczy.
Do dziewczęcia go dotaszczył,
nóż wbił w ziemię, w nią - co trzeba
i dokończył, chwaląc nieba,
z nieprzytomną, aż w rumieńcach
podźwignęła się z kobierca
zoranego piętą kwiecia.
Babcię strzału huk doleciał
i spokojnie już z okienka
dopatrzyła babuleńka,
jak się dziewczę ze snu budzi.
Potem siadło troje ludzi
do kolacji, przy wódeczce,
co ją wypił sam bohater,
by po drobnej kobiet sprzeczce,
mając w czubie parę kwater,
równo je podzielić miodem:
babkę tyłem, dziewczę przodem.
Tylko obok, za ogrodem,
wilk krwi z oczu krople ronił,
tylko w lesie niósł się skowyt
wilcząt rozrywanych głodem,
tylko kaptur w swej czerwieni,
jakby się rumienił nieco,
kiedy bajki o nim klecąc
ku przestrodze i nauczkom
prawią babki swym prawnuczkom.