Księga króla wiatrów cz4 z?
-Jakiż to będzie ten dzisiejszy, wymarzony i wyczekany dzień, -pytała sama siebie w myślach? Niby miała wszystko poukładane i zaplanowane prawie co do minuty, ale niepokój wywołany snem wczorajszej nocy jakoś do końca nie chciał jej opuścić. -Aj tam, aj tam, sen mara, - zanuciła w myślach strzepując z serca resztki obaw, a potem tą czynność przystemplowała pięknym uśmiechem rzuconym w kierunku przelatujących mew. -A jakie będzie jutro? -Na to pytanie nie miała już tak sprecyzowanej odpowiedzi. -Czy nie zapomnę porannego podpisu na tafli wody? Czy nie oszaleją ze szczęścia? Czy, czy, czy? Pytała i pytała, lecz nawet echo na jej niepewność nie umiało znaleźć odpowiedzi.
-O, już wstałaś córuś, - usłyszała za sobą głos matki.
-A wstałam i czuję się cudownie – odparła i podskoczyła robiąc dwa piruety nad wodą.
-Trenuj, trenuj. Na dzisiejszy bal jak znalazł,- zripostowała matka uśmiechając się w jej kierunku. -Ja nie chwaląc się byłam pierwszą tancerką na balu. Myślę, że nie sprawisz mi wstydu.
-To się okaże – zaświszczała filuternie i nagle zmienia kierunek prezentując matce taneczną promenadę.
-Widzę, że jabłko daleko od drzewa nie spadło, -powiedziała rodzicielka obserwując jej pokaz. Ale już nie szalej, bo wieczorem zabraknie ci energii. I o śniadaniu nie zapomnij -dodała i pośpiesznie odleciała w sobie tylko znanym kierunku.
Sale balowa w rozumieniu wiatrów miała odrobinę inne atrybuty niż te w ludzkim wydaniu. Nie była to tylko wielka płachta gładkiej podłogi z podwyższeniem dla orkiestry, a około dwudziestu mniejszych pomieszczeń wypełnionych rzędami stalagnatów, połączonych ze sobą ciasnymi kanałami. Taka struktura pozwalała tańczącym w pełni zaprezentować swoje możliwości choreograficzne, oraz wyszaleć się do woli, co w tańcu wiatrów było bardzo ważnym elementem układanki. Muzyka też nie koniecznie przeszkadzała tańczącym, gdyż głównie to oni sobie sami podśpiewywali. Oczywiście była i orkiestra złożona z kilkunastu piszczałek, w które to dęli dumni tatusiowie, jednak człowiek by przy niej nie poczuł tanecznej weny, gdyż i harmonii w tym nie było za wiele, a i każdy z muzykantów starał się podkreślić swoją obecność piszcząc głośniej niż koledzy.
Chwilę przed godzina dwunastą odrobinę zdenerwowane pary narzeczonych odziane w dystyngowane zapachy, stały w długim szpalerze przed wejście do sali. Na sygnał króla zaczęła rozbrzmiewać muzyka i powoli, rzekłbym dostojnie wszyscy weszli do środka. Pierwszym tańcem było coś w rodzaju naszego Poloneza, który jak dobrze pamiętam nie bez kozery nazywał się Przeplataniec. Kroki, a właściwie figury jego wszyscy poznali jeszcze w szkole, gdyż stanowiły jeden z kamieni węgielnych wietrznej tradycji. Następnie mistrz ceremonii w celu rozluźnienia dość sztywnej atmosfery zarządził zabawy, które swoim charakterem co nieco zbliżone były do weselnych „zawodów” organizowanych tuż po oczepinach, ale z uwagi na fakt, że wiatry mają niewiele wspólnego z ludzka cielesnością miały bardziej zacięcie sportowe, choć nie pozbawione elementu humorystycznego. Tuż po tym „programie obowiązkowym” można w końcu było przejść do „konkurencji dowolnych”. Zamęt jaki się wtedy stworzył można by przyrównać jedynie do średniej wielkości tornada. Twist łączył się tam z passa doble, walc wiedeński z sambą, a jive z rumbą. Wszystkie gatunki naraz przyjmował ten worek obfitości, ale najważniejsze, że uczestnicy bawili się wybornie. Kogo dopadł głód, lub pragnienie mógł oczywiście niby mimochodem wyskoczyć do sali obok, gdzie stało kilka ciepłych mis z bajecznie pachnącymi płynami. Większość tańczących jednak szalała bez ustanku by do ostatniej minuty móc wykorzystać niepowtarzalną zabawę. Braki cielesne dotyczące wiatrów pomimo szeregu minusów miały też swoje plusy. Nikt nikomu na buty nie nadepnął, Nikt nikogo nie potracił, gdyż nawet gdy dochodziło do kolizji, kończyła się ona z reguły bezproblemowym przeniknięciem.
Wszystko co piękne jednak się dość szybko kończy i nie wiadomo nawet kiedy zegar wybił godzinę osiemnastą. Rozpaleni tancerze widząc zbliżającego się króla, który na wyciągniętych dłoniach dostojnie niósł wielką, oprawioną w ciemną skórę księgę, w jednej chwili musieli wyrównać oddechy, poprawić zapachy na swoim zwiewnym ja i stanąć ponownie w długiej kolumnie. Salę od podłogi, aż po sufit wypełniła cisza i niecierpliwe oczekiwanie. Wietrzne serca biły miarowo choć w odrobinę przyśpieszonym tempie licząc umykające ostatnie sekundy młodzieńczego życia.
To co się jednak wtedy wydarzyło wprawiło w osłupienie wszystkich zgromadzonych, gdyż nawet najstarsze wiatry o takim zdarzeniu nie słyszały. Coś zapiszczało, zaszumiało i nagle z jednego z kanałów tanecznych zaczął w wielkich ilościach wydobywać się biały dym. Był on dziwnie duszący. Sprawił nagle że wszystkie do tej pory tak ulotne członki wietrznych ciał stawały się nagle dziwnie ciężkie i bezwładne. Uczestnicy świętowania bezwolnie opuścili się na posadzkę, po której zaczęli poruszać się wolno niczym dopiero co przebudzony ze snu wąż. Eltin próbując powstrzymać owładające nim odrętwienie opadając usłyszał jeszcze cichy głos z końca sali.
-Nie oddychać. Odurzono nas. - Ale i ten głos powoli ucichł i jedynie oczy wciąż rejestrowały przesuwające się przed nimi obrazy. Dostrzegły one jak z przeciwnej strony do sali zaczęło wciskać się lodowate powietrze, co spowodowało że leżące na posadzce postacie skurczyły się do malutkich rozmiarów chcąc w ten sposób odruchowo ochronić iskrę życia płonąca w ich sercach. Zimny powiew ordynarnie wyszarpał dłoń Elie trzymaną przez ukochanego i skurczoną do granic wytrzymałości postać wrzucił do czeluści niewielkiej mroźnej skrzyni, która właśnie wleciała do sali na starym, obszytym frędzlami perskim dywanie. Nie był to jednak latający artefakt rodem z baśni z tysiąca i jednej nocy, lecz całkiem zwyczajny stary chodnik, który to swoich barkach niosły dwa ostro zalatujące wonią spirytusową wiatry. Mroźny powiew zatrzymał się jeszcze chwilkę nad postacią króla i ze zgrabiałych dłoni, którymi ostatkiem sił starał się ochronić największy skarb królestwa wiatrów wyrwał księgę przeznaczenia, którą po chwili również rzucił na dywan tuz obok zapieczętowanej skrzyni. Następnie w jednej chwili napastnicy pośpiesznie umknęli i przepadli niczym kamień w wodę.
Na szczęście chwilę po tym zdarzeniu do zadymionej sali wpadł jeden ze spóźnionych ojców, którego atrybutem nigdy nie była punktualność. Miał za to niezaprzeczalnie inne przymioty. Jednym z nich była jasność umysłu i błyskawiczna umiejętność oceny sytuacji. Czym prędzej jak młody „balownik” zaczął obracać się pod sufitem tworząc wir, który z pomieszczenia wyciągnął resztki narkotycznego dymu, jednocześnie sprowadzając w zamian strumienie świeżego powietrza. Następnie soczewki, które do tej pory podgrzewały misy z pokarmem skierował na posadzkę sali balowej. Powoli zwiewne postacie, które do tej pory przywarte były do podłogi zaczęły się poruszać i z wolna unosić nabierając właściwych sobie kształtów. Zaczęła też wracać jasność spojrzenia co niewątpliwie oznajmił przeraźliwy krzyk Eltina. - Elie kochana! Gdzie jesteś! -W odpowiedzi jednak usłyszał jedynie ciszę. Rzucił się jeszcze niczym szaleniec chcąc zajrzeć w każdą szczelinkę jednak i ten wysiłek nie przyniosło nawet oddechu powodzenia. Gdy zrozpaczony wrócił do sali spotkał go jedynie płacz i przerażenie.
- Co teraz będzie? Co będzie? -pytały się siebie nawzajem postacie bez grama nadziei płynącej do tej pory tak obficie w ich żyłach. - Nie ma Księgi Przeznaczenia. Co teraz będzie?
Jako pierwszy z marazmu otrząsnął się król. -Ktoś coś wie? Ktoś coś słyszał? Ktoś coś widział? Trzeba szukać! Trzeba gonić! -krzyczał przeraźliwie. W pierwszej chwili nikt na jego wołanie nie odpowiedział.
Może jedynie tajemniczy Ciąg Dalszy, który właśnie wchodził do sali i z zadowoleniem, a nie na skutek chłodu zacierał ręce widząc, że w końcu zrobiło się na tyle ciekawie, iż będzie mógł z pełnym przekonaniem nastąpić.