Kobiety jak magnolie zakwitają za szybko (prozą spisane) 2
Trzy dnie i noce przegadałyśmy, były łzy i śmiech. Plusy i minusy mojego związku. Hektolitry wypitego wina. Tłumaczyła, że mam się opamiętać.
Prosiła, a nawet groziła. Nie słuchałam jej, myślami byłam przy Filipie – jak w reakcji chemicznej. Co musiałoby się zdarzyć, aby zatrzymać ten wzór. Wtedy nic. Powróciłam do swoich czterech ścian wynajmowanej kawalerki. Odsłuchałam sekretarkę i oprócz nieistotnych połączeń... Cisza.
Nazajutrz zadzwonił. — Mamusia zaprosiła nas jutro na obiad, przyjadę po ciebie o czternastej. Bądź gotowa.
Ależ chwileczkę... pi, pi, pi.
Za oknem zapadał zmierzch, muszę coś ze sobą zrobić , bo oszaleję. Wzięłam śmieci i wyszłam z mieszkania. Było już ciemno, ogarnął mnie lęk . Przekręciłam klucz i pchnęłam nogą drucianą bramkę. I nagle pojawił się cień człowieka. Siedział po turecku na kartonach. Mrok śmietnikowej klatki, rozświetlał migający ogień świeczki, odbijający się w jego zaszklonych oczach. Stałam jak wryta, śmieci upadły na beton i się rozsypały. Chciałam uciec.
— Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć — powiedział zachrypniętym głosem. — Pomogę zebrać śmieci, i...
Zaczął się podnosić.
— Nie! — krzyknęłam.
Popatrzył na mnie i osłonił dłonią gasnący płomień, pewnie od mojego wrzasku. Po chwili siedziałam przy nim.
— Dlaczego płaczesz?
Spojrzał na mnie i zaczął opowieść:
— Kiedyś w mojej gwieździstej sypialni usłyszałem skowyt psa... W pobliżu tych ogródków przy Alejach. — Zakaszlał. — Kiedy usiadłem, zobaczyłem, jak mężczyzna wyszarpuje z bagażnika psa. Na szyi miał zadzierzgniętą grubą linę poplamioną smarem. Rozejrzał się, po czym podszedł do drzewa, ciągnąc płaczącego psiaka. Okręcił kilkakrotnie linę wokół pnia i wrócił pośpiesznie do samochodu. Ściemniało się, a pies wył przeraźliwie. Nie wytrzymałem. Rzuciłem kamieniem w przednią szybę ruszającego już auta. Rozległ się huk i zgrzyt hamulców. Podszedłem do drzwi i wyciągnąłem za fraki bydlaka. Zaciągnąłem go do tego drzewa. Jak mogłeś skurwielu jeden! — krzyczałem. — Przywiązałem go tą samą liną. A psa zabrałem — zaszlochał. — Był ze mną cztery lata i dzisiaj leży już pod ziemią. Pochowałem go tam, gdzie go znalazłem. — Napijesz się jednego za jego duszę? — zapytał i wyciągnął litrowy słoik. — Nie brzydź się, to nalewka Lodzi. Najlepsza dereniówka, jaką piłem. Miód, malina.
Rzeczywiście nalewka była smakowita. Roman, zaczął znowu opowiadać monotonnym, spokojnym i bez żadnej emocji głosem.
— Moja matka, jeszcze krwawiąca z rozerwanych moją głową dróg rodnych, z pełnymi mleka piersiami. — Wypił łyk. —Zapakowała mnie nagiego do torby, z którą chodziła do mięsnego za róg i wyniosła na śmietnik, tak jak tego psa. Suka jedna. Tylko mnie nie potrzeba było przywiązywać. Leżałem obok buraczanych obierek i zużytych podpasek. Miałem szczęście, że nie włożyła mnie do worka foliowego. Takich worków nie rejestrują węchem nawet szczury. Ta pachniała mięsem i dlatego wywęszył ją pies. Przeżyłem dzięki nim, i dlatego nigdy się nie odwdzięczę. A matkę... Pewnie kocham i chciałbym ją zobaczyć. Tylko nie wiem, gdzie się obraca. Wciąż szukam jej zapachu.
Zamilkł.
Siedziałam sparaliżowana i zastanawiałam się, dlaczego on, nie czuje ani złości, ani nienawiści. Ja natomiast czułam strach. Zwykły biologiczny strach. Bałam się, że ten człowiek za chwilę zniknie z mojego życia. Nie wiem, ile czasu siedzieliśmy w śmietnikowych ścianach, ale wypiliśmy dwa słoiki nalewki.
Roman został moim przyjacielem, innym, aniżeli Elżbieta...