szklane jesienie...
który wypełzał z mijanych bram gdzie wciąż
stamtąd wychodzili ludzie i szli i szli i szli
niekiedy przystawali patrząc tęsknie w nieodgadnioną stronę
parasole jak nietoperze rozkładały godety
wyrywając z deszczu parujące oddechy
biegła po mokrym bruku stukające
obcasy niebezpiecznie ślizgały się po kamieniach
jej niekończący sen o żółtych szpilkach malował obrazy
tam też szukała światła by spowinąć pustkę
stał w lnianej marynarce z niedbale przerzuconym wokół szyi szaliku
i bezradnie rozglądał się za siebie dygocząc z zimna
spojrzał na nią wyczekująco
jakby wiedział że te oczy szeroko otwarte i wyraz zagubienia
są dla nich przeznaczone i nic więcej tylko chwilą
mijali kolejne deszcze ciemne zaułki samotne przejazdy cisze
to dlaczego odkrywała na nowo sen w żółtych płomieniach
spojrzała w mokre przed dzisiaj za oknem wciąż bez zmian
krople wody na szybie rysowały ukośne linie
a deszcz spowalniał i przestawał siąpić i zrobiło się trochę cieplej...