Autofobia
A ja – z wyrzutem do siebie –
za każdą kroplę, co z wanny spływa,
połykam folię zamiast jabłka,
jeszcze jedna i składam wypowiedzenie.
Powinnam była przynieść je w rękach z sadu.
Sady stoją,
jabłka szemrzą między gałęziami,
- Nie licz na mnie dzisiaj.
Na piaskownicę dzieci patrzą jak na Saharę.
Młode jeszcze, zielone,
zasypują własne cienie,
żeby nie widziały, jak rosną,
mrugając do siebie w sekrecie.
Zamykam okna, bo głośne –
zasłaniam rolety,
żeby mnie nie zaraził spokój ulicznej latarni.
Księżyc spogląda zza rogu z ironicznym uśmiechem.
W środku nocy,
zamiast do gwiazd – życzeniem rzucam w kota:
Cicho już. Daj spać.
I turla się pod łóżko,
gdzie czekają inne,
niezrealizowane, zakurzone.
Ziewam.
Wczoraj skończyłam szalik i czapkę
robić na drutach –
kolczugę przed chłodem dla bliskich.
Szalik ciągnie się jak życie.
Niedokończony obraz spada ze sztalugi,
dotknęłam go palcem.
Olej zaschnął, śmiejąc się cicho.
Zachód słońca nad gotyckim cmentarzem
przechyla nagie postacie na pomniku,
przesypujące czas przez palce.
Ugotowałam coś pysznego.
Wszyscy zjedli ostatnią wieczerzę,
zanim zapomną po sobie pozmywać,
a garnki buntują się przecież
autoimmunologicznie.
Huśtam nogą na krześle,
patrzę w ekran na literki,
ścigają się z kursorem,
miga – miga.
Nie piszę.
Śni mi się potem pająk –
taki wielki,
że nie mieści się w mojej dłoni,
rusza się niekontrolowanie
między oddechem kąta i ściany,
ciszą pościeli, spod której
z krzykiem
wybiegam:
F-U-C-K!
