Apokalipsa według Aleksandra Bułki
Jest jak paszcza Lewiatana nade mną pochylona.
Widok mam jak na Gehennę z okna w moim pokoju,
W którym ponure proroctwa niesie głos Abbadona
I w którym tkwię w zapomnieniu, niczym dusza w Szeolu.
Zamiast trąb słyszę karetkę, a w mojej głowie Jeźdźcy.
Nieznana, dziwna Zaraza wszystkich wokół wymiotła.
Wojnę toczę sam ze sobą i nie ma tu Zwycięzcy,
Świat widzę przez pryzmat Śmierci, towarzyszy mi Otchłań,
A Głód bliskości człowieka spętał duszę jak więzy.
Oto znak nowy - niewiasta z kartą Księżyca w dłoni,
A na swej głowie ma wieniec, lecz nie z gwiazd, a z pentakli.
Gdy Słońce na jej twarz pada - Smok zaczyna ją gonić,
A gdy ją dopadł - rozszarpał, aby na niebie zakpić,
Że kres wszystkiemu nadchodzi, i nikt jej nie obronił .
I znak kolejny - to prorok, lecz jak szaman odziany.
Nie czyni znaków, jedynie ciągle wieszczy swój koniec.
Rzuca klątwy i zaklęcia, które zdają się na nic
I chociaż z ludzi nikt prawie nie jest po jego stronie,
Czuje, że jest wyjątkowy, choć na klęskę skazany.
Szereg plag, jakby aniołów siedmiu czasze rozlało,
Przez mgłę niebieskiego światła nie robi już wrażenia.
Może to wszystko iluzja? Może nic się nie stało?
Gehenna dalej za oknem, przecież nic się nie zmienia
Skąd więc to poczucie końca, które nagle powstało?