Kapitalistyczna żaba
na listku kołyszącym się na wodzie,
lub na kropli rosy, która w sobie niesie
wspomnienie dni, gdy oddech był niczyj –
jak powiew wiatru, który nie znał ceny.
Mgła otula rzekę miękkim, sennym welonem,
światło sączy się przez zasłonę marzeń,
a wszystko wokół jest tak delikatne,
jak wspomnienie, które wciąż chce trwać.
W tamtych czasach marzenia nie miały ceny,
cisza była darem, nie produktem,
a listek dryfował, bo rzeka należała do wszystkich.
Dziś kropla rosy czeka na swój patent,
a liść, choć wolny, już nosi etykietę „eko”.
Żaba skacze po kamieniach,
które ranią jej łapki, ale przypominają,
że kamienie są po to, by ktoś sprzedawał
buty z „lepszą amortyzacją”.
Powietrze pachnie jak sen,
który nie chce się skończyć,
a chwile rozciągają się w nieskończoność,
jak mleczna droga rozświetlająca niebo.
Drzewo rzuca ciepłe cienie,
a nasze i kwiatów cienie splatają się w jedności,
chyba że słońce już ma swojego właściciela.
W tym półśnie, w tym miękkim zawieszeniu,
wszystko wydaje się możliwe,
dopóki żaba nie otworzy oczu
i nie zobaczy, że nawet jej rechot
można dziś sprzedać jako „naturalny dźwięk relaksacyjny”.