Róż w kieszeni
choć wcale nie wiedziałam, czemu. Ty patrzysz na mnie tak poważnie,
jakbym była czymś większym, czymś wiecznym,
a ja jestem tylko ścinką tego, co ulotne – drżeniem liści,
które garną się do twoich rąk, w ciszy zmieniają się w czas,
tak jak każdy dzień przepływający przez palce.
I kiedy przychodzi noc, w której nie śpię,
widzę cień tego, czego nie mogę zatrzymać,
widzę tę, która zawsze tam była,
teraz o jeden dzień bliższa: śmierć, która czyni każdą myśl niemożliwą.
Noszę róż, bo wiem, że to jedyny zapach,
który daje mi chwilę ulotnego piękna w świecie pełnym niepewności.
Buntuję się, próbując złapać czas, który nie ma rąk,
a wtedy twoje spojrzenie, jakbyś w moich oczach widział cały świat,
wypełnia mnie i przypomina, że nie mogę zatrzymać niczego.
Ta myśl – czy patrzę na ciebie, czy tylko na blask,
który rzucasz w mój cień – rośnie we mnie jak obawa przed tym,
co nieuniknione, jak trzcina na podmokłej łężynie,
która chwieje się pod ciężarem wiatru.
Nie naprawię już nic, bo nie ma co poprawiać,
tak jak nie da się schwytać czasu, który mija,
którego nie będę w stanie zatrzymać.
I w tej pustce, gdy śmierć staje się coraz bliższa,
zastanawiam się, czy to, co naprawdę liczy się,
to chwilowe zapachy, nieuchwytne spojrzenia,
czy tylko cisza, która zabiera wszystko,
jak zadymka nad poranną rozkwietloną łąką,
która znika, zanim zdążysz ją dotknąć.