Z jabłkiem w windzie
gdy praca znużyła już ciało,
a czas walczy z przestrzenią.
On, przywiązany do słupa,
krzykiem, który nie dociera do uszu,
opowiada o ciele, które nie chce zniknąć.
Zwycięzca, wyłoniony przed terminem,
zszokowany odrazą,
delikatnie dotyka strun –
każdy dźwięk to dopełnienie pustki.
W tej grze nie ma zasad, tylko cisza,
staruszek przywiązany, aniołek z główką spuszczoną,
każdy gest to wybór –
podstawić nogę, rzucić kamieniem,
a potem sypnąć parę groszy,
bo w tej zabawie liczy się tylko ten, kto zostaje.
Szczeciniaste płuca,
złachmaniona skóra,
krwawa ściana gardła, cienie bez ucieczki,
a głos staje się głębszy,
pełen mosiężnego, zielononiebieskiego skrzypienia,
z nerwami pulsującymi czarną elektrycznością,
i coraz bardziej go nie słychać.
Zwycięzca odchodzi alabastrowym korytarzem,
rozważając, czy niemy krzyk nie przerodzi się
w nową funkcjonalność –
w apkę, zrodzoną z bólu,
gdy diabełek chichocze w kącie.
Wtem pod nogi spada żużel,
zatrzymując czas.
Drzewo, już spopielałe,
staje się zapomnianą historią,
w której nie wiesz, kto wygrywa,
ani co to znaczy przegrać.
Teraz będę się starała pisać mniej mroczne wiersze.