W drodze na Koziatyń-część piąta
Jak gwałtem brały dobra, chłopi zaś w obronę
Jak wydano rozkazy – Puścić wieś z dymem!
I zabierać każdą rzecz, jadło, owies, tyle.
Ja biedkę prowadziłem, konno, z pełną bronią
Tabory kwatermistrza, chroniąc siłą swoją.>
Ścigały nas oddziały Petlury z daleka,
Zbrodnie i mordy były, krwi pełna rzeka.
Świątynia błyszczała jak baszta z fajansu,
Zieleń z kopuł płynęła, strugą, długą czasu
W kamieniu jej frontonu białym jak te świece,
Kolumny stały cienkie, tego nie zaprzeczę,
Różowe to murszały żyły po kamieniu
A błyskawice południa jarzyły się w cieniu.
Mój słuch poraził to śpiew organów świątyni,
Weszli do środka siłą, buńczuczni i chciwi,
Starucha blada stała z włosami siwymi,
Łzy otarła ręką, przysiadła bogini.
Jęła całować buty i kolana czerwonych
Nic to nie pomogło, śmieli się tylko oni
Ciągnęli jak tego psa, kołując bezwolni
I zamknęli stare drzwi, w absydzie, podli.
Ja stałem z boku sam, jak świadek jedyny,
Co patrzy na zbrodnie, lecz jest bez winy.
Uciekłem to czym prędzej, tam do stogów siana.
Dlaczego zwłoki były – zbrodnia niesłychana?
Jeszcze pamiętam głosy, zgraje wielu chłopów
Jak mnie odkryto później, krzyki same wokół.>
<O znalazł się niewinny, udaje to Greka
Kapitan Władek rzekł – Nie kłam znów zaprzeczasz?