A kiedy
ani czas ni godzina.
Kapelusz, parasol, szary płaszcz
i rękawiczki rzucone w kąt,
tyle rzeczy, co mnie przypomina.
Kolejny dzień, data, moje miasto budzące się nadal.
Tam ludzie wciąż biegną gdzieś, rozmawiają,
tu blisko tak samo zaszumią drzewa,
i żalu w nich nie ma.
Na stole stos zapisanych po brzegi kartek,
obok niedokończony kawałek pomarańczy.
Ktoś potem krople biegnące po szybie policzy, potem do kominka je wrzuci,
i wszystko w pył się obróci.
A kiedy odejdę, nic się nie zmieni,
tylko moje oczy zgasną,
wspomnieniem lampy będą, jak myślą samotną.