Nazwij mnie kochana… Męczennica
Czy skazane na pewne schematy, nie potrafią odnaleźć innej drogi?
Ktoś nie mówiąc o tym, zadłużył ją na miliony gwiazd. W jej zmysłach była to miłość. Po drugiej stronie stała oszukana, skulona jak skarcone dziecko za zjedzenie lizaka. Niewinna i skruszona cierpiała w ciszy. Nie potrafiła inaczej istnieć.
Została Męczennicą dla swojej wewnętrznej struktury i zasiała spustoszenie w sobie i dookoła siebie. Być może jej wybór wiązał się z przeznaczeniem, bo dokonany pod presją kilku, kilkunastu kobiet robiących to samo? Milcząca, ale zaplanowana na siłaczkę, odeszła w głąb biernej agresji, gdzie żywiła się poczuciem winy. Jak passiflora słodka w cierniowej koronie, w niewielkich dawkach koi, bo w większych może nawet zabijać. Poświęcając się, wciąż daje z siebie wszystko, jednak jej milczenie bywa podlewane sosem pretensji.
Nieustannie demonstruje swoje nieszczęście. Żeby zyskać uwagę, marynuje więcej maślaczków, trze chrzan i szoruje podłogi. Niezastąpiona w pracy, w domu i we wspólnocie mieszkaniowej. Całym światem dla niej stało się jej własne dziecko, dlatego pragnie uwięzić „skarbeczka” w celi swojej pseudomiłości. Być dla kogoś całym światem! Co za straszny koszmar, co za ciężki kamień! Taki, którego ani sobie na plecy nie wzięła, ani zrzucić go nie może.
Kiedy dzieci poetycko wyfruwają z gniazda, ziemia usuwa się jej spod nóg.
„Kim teraz jesteś?” – szydzi w niej wewnętrzny głos, którego nie chce słyszeć. I zaczyna gotować, lepić pierożki i zapraszać na obiadki. Następuje przewrotny kontrast pomiędzy rzekomą bezradnością i słabością Męczennicy, a tym, co wydawało się być jej prawdziwym budulcem. Okrutny paradoks tej postaci wewnętrznej polega na tym, że wbrew swojej nazwie Męczennica stawia siebie w centrum. Nie widzi nikogo wokół siebie. Widzi tylko swoją krzywdę, tę z dzisiaj, z wczoraj i z całego życia. I nic się nie zmienia dla kobiety, która wpuściła Męczennicę za stery…
Nie będzie happy endu.