Smutne kiedy zabierają nam wolność... żółwia powolne rozumowanie
przyjemny chłód w cieniu zarośli, ciszę i bezchmurne niebo.
Mama Aranija umarła po moich narodzinach.
Ja otrzymałem imię Archeon po moim
dziadku. I odtąd, z moim ojcem Testudo
byliśmy nierozłączni.
Chroniłem go przed słońcem na lądzie i przed niebezpieczeństwem w wodzie.
Nawet zapuszczałem wyrostek tylny, żeby bardziej chronić jego ogonek.
W niedalekiej przyszłości na plaży pojawiły się jakieś stworzenia.
Przerwany został nasz spokój. Wrzask i
głośny śmiech płoszył ciszę i ptaki.
Miały tyle samo kończyn co my, tylko dziwnie chodziły.
Naśladowały nas, kiedy wbiegały do wody,
Nazywały siebie ludźmi. Wtedy skrywaliśmy się w głębinach.
To jednak nie było bezpieczne, bo oni nawet
w wodzie potrafili nas znaleźć.
Mieli takie długie języki i duże oczy.
Wyciągali, odwracali do góry brzuchami i
śmiali się z nas jak machamy łapkami,
nie mogąc odnaleźć podpory.
Dla nich to było śmieszne, a dla nas okrutne.
Pod koniec dnia, kiedy opuszczali plażę,
pozostawiali na piasku różne rzeczy,
które były przeszkodą dla naszych wieczornych spacerów.
Pewnego razu złapali i zabrali Chylonię, wybrankę mojego serca.
Wołała rozpaczliwie o pomoc. Na darmo.
Zostaliśmy samotni. Aby nie podzielić losu ukochanej,
chowaliśmy się po zaroślach, ale tam czyhały dzikie psy.
Mijały lata i mój ojciec coraz częściej wspominał o zielonych łąkach
i niebieskich jeziorach. Opowiadał jak tam
będzie dobrze, bez złych ludzi i dingo.
Nadszedł dzień, kiedy odszedł na zawsze.
Pozostawił żal i rozgoryczenie. Bo dlaczego,
kiedy mówił o tym wszystkim, nigdy nie
wspomniał że pójdzie tam sam?
Jeśli chciał odejść beze mnie, to mógł mnie
ukryć w zaroślach, gdzie byłbym
niezauważony do końca świata.
Nie pamiętał, że bez niego zostanę na
zawsze w tym samym miejscu.
Na środku plaży.
Leżeliśmy tak długo, aż Testudo zamienił się w nicość.
Było mi tak lekko, tylko nie mogłem się schować przed palącymi promieniami słońca, ani zanurzyć w wodzie.
Wtedy stała się straszna rzecz. Mały człowiek wygrzebał mnie z piasku i pokazał większemu.
Owinęli i wrzucili w ciemność. Znalazłem się w tej wielkiej ryczącej maszynie,
a potem w dziwnym miejscu, gdzie nade mną wisiało niebo bez słońca.
Plaża twarda bez piasku, nie było też zarośli, drzew. Tylko szarość.
Czasem zabierali mnie z tej smutnej plaży, dotykali, rzucali jak piłką, z rąk do rąk.
Rysowano na skorupie dziwne znaki, wycinano cążkami skórę, wpinano metalowe klamerki.
Robiono zdjęcia. Po tych wszystkich cierpieniach zraszano wodą.
Byłem szczęśliwy, kiedy powracałem na nową plażę.
Najbardziej uwielbiałem, jak zapalali słońce. Nazywali to lampą.
Czułem wtedy ciepło wyspy moich przodków. Marzyłem?
Mogłem spokojnie tęsknić za ukochaną Chylonią i ojcem Testudo.