Dziewczyna w deszczu (11)
Napraw mnie i ugaś ciszę.
Czy przyjdą?… wypełnić nicość?
Dwie trzecie heroiny, jedna trzecia lidokainy.
Stała w kuchni i wpatrywała się w okno.
Zapaliła papierosa,
i mocno pchnęła prawą futrynę okna.
Mrok niczym zaskroniec wpełznął do środka.
Znowu położył na ścianie
kolejną warstwę lęku.
Cisza… tylko krople wody spadały ciężko,
jak metrum,
ilość i wartość dokładnie wyznaczały czas
uderzenia o zlewozmywak.
To ją uspokajało w przeciwieństwie do innych.
Mogła cały czas tak stać przy nocy,
palić, słuchać swojego łkania.
W ciemności ogieniek wyglądał jak czerwony punkt,
miejsce zatrzymania pulsu.
Jak w noktowizorze,
widziała to, co chciała widzieć.
Widziała dużo, za dużo by mogła przeżyć.
Milczała.
Katalogowała wszystko w segregatorach umysłu.
Drugi papieros dogasał w jej ustach
i czerń owijała miasto.
Cichła codzienność.
Minęło dziesięć lat, a karaluchy wciąż ją gnębiły,
dusiły zapętleniem tchawicy oddech.
Nigdy nie mogła się od nich całkowicie uwolnić.
Była ich pożywką.
Gąbką, która wchłaniała lęk od wewnątrz,
a wyrzucała strach na zewnątrz.
Bo strach, to adrenalina pokonania lęku.
To cecha walki ze sobą, która pozostawia ślady.
Blakną z czasem, ale nigdy nie znikają.
To, bezpiecznik który czeka na odpalenie zawleczki.
Spać wołało echo schodzącego dnia.
Była jak kot, nocą oddychała,
a dzień był dla niej kryjówką na bezdech.
Tylko jej deszcz wciąż padał.
Kiedy przyjdą?
Nieustające pytanie, jak ziarna piasku
przesypywała klepsydra duszy.
Odpowiadały niekończące się pustki,
bez przyszłości.
Spal, napalm, nakarm i napij mnie
tym pierdolonym życiem
i wydłub wszystkie martwe sęki.
Pozostaw, tylko czyste pentagramy zagojonych ran.
Pozostaw niewidzialne blizny.
Wołała cisza.
Mogła się naćpać i napoić, nasycić swoje ciało.
Leżały sprasowane lewarkiem na prostopadłościenne kostki.
Jak mydło pachniały kilogramowe zabójczynie. Kusiły.
Zaciągnęła się papierosem i spoglądała w niebo,
czyste bez jednej chmury.
Zawsze zadziwiało ją swoim pięknem.
Zatrważało poziomą ósemką… nieskończonością.
Mogła żyć normalnie, kochając go na odległość,
odrzucając powoli przeszłość,
aż do momentu wymazania tej zgnilizny.
Nagle poczuła się samotna i zatęskniła za górami,
za zapachem zupy i ciepłymi rękawiczkami.
Nazajutrz szła przez długi korytarz… zeznania przerwały deszcz.
Po – nazajutrz wsiadała na pokład samolotu.
Leciała w niewiadomym kierunku.
Dziwne?… bo nie lubiła dnia.
Tylko krople pozostały za nią.