Za młodzi na sen za starzy na grzech... proza (4)
Coś mnie w nocy dręczyło, nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok. Zasnęłam pewnie przed czwartą nad ranem i masz, ósmej jeszcze nie było, a tu dzwonek do drzwi.
Pod nimi stoi ona.
— Chciałam zapytać, gdzie można tutaj pranie powiesić. Strych?
Uprali się tak szybko? Myślę.
— Mam klucz. Dać?
— Jeśli pani… Poproszę.
— Ja tam już nie wchodzę, bo nogi nie pozwalają.
— To możemy pani też rozwiesić?
— No niby tak, bo tam szybciej schnie. Ale pralkę mam zepsutą. Bratanica męża zabiera pranie.
— Po co fatygować. Mogę pani wyprać. – Uśmiechnęła się.
Moje halki. Moje majtki chce prać? Oburzyłam się w środku. Dziur szukać w moich pończochach będzie.
Dałam klucz i zamknęłam drzwi. Oddychałam spokojnie.
Dzwonek! Szlag mnie zaraz trafi, gdaczę jak kura i szuram starymi kierpcami w stronę drzwi.
— Mam prośbę, czy może nam pani powiedzieć, gdzie tutaj jest administracja, poczta, czy dozorca… – wydukała ledwo z siebie, widząc moją minę.
— Niech państwo wejdą.
Weszli i zostali na parę godzin. Tak jak kiedyś u Hani ja się zasiedziałam, i tak zostałam u niej do końca życia. Teraz trochę zapomniałam. Ci młodzi przypomnieli mi o tym.
Ona to Zuzanna, on Jakub. Poznali się na uczelniach. Od roku byli małżeństwem. Mieszkanie kupili na kredyt. Obydwoje po studiach. Pracują. Ona psycholog w szpitalu klinicznym, on informatyk w banku. Pogubili się trochę na swoim. Rodziny ich daleko. Jego w poznańskim, a jej w Łomży.
Dzisiaj znowu nie mogłam usnąć. Siadałam na łóżku, piłam wodę, nie dużo, żeby nie chodzić do toalety. Myślałam o młodych, bardzo sympatycznych ludziach. Usłyszałam szuranie nade mną (słyszę bardzo dobrze, mam na uwadze sąsiadkę z góry, choruje) i nagle upadła… i głos „Jezus Maria”. Nasłuchując, odczekałam chwilę. Cisza. Wstałam z łóżka. Wyszłam na korytarz i delikatnie zapukałam do młodych. Boję się dzwonków, zwłaszcza w nocy. Usłyszeli.
— Wiem, że pierwsza w nocy i wy do pracy rano. Ale moja sąsiadka z góry, koleżanka z junaków chyba upadła i od tego czasu trwa cisza. Mam klucze do niej.
Poszli ze mną na górę. Leżała jak rozgwiazda na podłodze. Oczy otwarte, żylaki na łydkach szkliły się jak szafiry. Wezwali pogotowie. Kuba okrył ją kocem. Oczy uszczelnił powiekami. Zuch chłopak.
Potem młodzi wzięli mnie do siebie, roztrzęsioną położyli na małżeńskim łożu, obok położyła się Zuzia, a jej mąż ułożył się na podłodze. Obok łóżka.
— Będę następna, następna i następna… – powtarzałam bez przerwy.
Sześć miesięcy zasiedlałam tych młodych. Pomagaliśmy sobie wzajemnie. Dozorcę poprosiłam, żeby dorobił młodym klucze, bo po co mają chodzić i szukać ślusarza. Mają pracę i obowiązki. A jak będą mieć potrzebę spowiedzi, to tylko ksiądz Tadeusz, nie wypytuje za bardzo i jest lekko przygłuchy. Poczta na Śliwkowej, a administracja za drugim blokiem. Nawet przedszkole blisko i niech nie czekają z tymi rzeczami za długo. Bo, jak potrzeba przyjdzie, to ja jeszcze przed odejściem pomogę przy dziecku. Trzeba być życzliwym, to i karma wraca. To było dobre pół roku w moim długim życiu. Dzięki młodym odstawiłam bolące nogi w kąt i zaczęłam chodzić do fryzjera, na zakupy, do klubu dla seniorów. Od czasu, do czasu ugotowałam rosół, taki domowy na kurze podwórzowej i zaprosiłam młodych. Kuba wymienił kolor ścian z błękitnego na żółty. Zuzka powiesiła zazdrostki w kuchni, te od Hani, haftowane w łabędzie. On uprzątnął piwnicę, a ona pawlacze… Stara pierzyna poszła na śmietnik.
Wiem, że nad tym wszystkim czuwała moja zapomniana przyjaciółka. Odeszła, ale jej duch pozostał w tych murach i na jej miejsce sprowadził tych młodych. Dla mnie…