Sznyjmonowe szczajście
Opoziam jek puchnie jeglijka w juliowym słónku.
Naszykuje tintowe góry nad łónkami eszcze.
Brok nolyżć tlo farby z niam ziamni deszcze.
Pocióngno kiebi tniejsze uż za tęgi.
A potam potłukniante lnu fejfki zbijó zietrze,
pomnianiam jam na torfozia szlejfki.
Pokozoc lasy śniygam cołkam łobsiane bziołe,
i gną sia gałajzie mokre ciajżkie.
Zerżnónć niebo leciuchne - tak na pu,
łod góry lód połustoziać - tak na dół.
Dzisioj siułka łoknom robzi smagane.
Tej tak cicho, tlo jek zino smakozite.
Modre nad am, modre pod am.
Sznyjmonowe szczajście to edno.
Opowiem jak pachną sosny w lipcowym słońcu.
Gdy góry znajdą atramentowe kontury,
Kolory w ziemi deszczu znajdę w końcu,
pociągnę tęczę cieńszą aż po dziury.
Las w śniegu będzie, do dna ekstremy,
i gną się gałęzie mokre i ciężkie.
Tłuczone lnu fajki rozbiją powietrze,
bielą wstążki obsiane i mrozem jeszcze.
Leciutkie niebo obciąć- tak na pół,
Od góry do dołu ustawić- tak na dół
a chwilą w oknach załomocze szaniec.
Herbaciana cisza, ten winny grzaniec.
Błękit nade mną, błękit pode mną
Bałwanie szczęście to jedno.