Halny
rozbujały źdźbła trawy,
które z odwagą opierały się im,
dopóki mogły.
Były jednak zbyt wątłe, by ich opór
mógł mieć jakieś znaczenie.
W końcu wpadły ze strachem
w ramiona polnego chabra,
splątały w trzeszczący węzeł,
poprzetykany pajęczyną
i przywleczonym przez wiatr igliwiem.
Każdy kolejny podmuch
targał nimi bez litości.
Bały się, że w końcu je złamie.
Nic nie zapowiadało
rychłego końca burzy.
Niebo kipiało od ołowianych chmur,
zawieszonych nisko nad ziemią.
Wydawało groźne pomruki,
wyrzucało ze swych trzewi
ostre jak noże błyskawice
i zwalało się rzęsistym szlochem
na wszystko dookoła.
Nornica zastygła w bezruchu
i wsłuchiwała się w odgłosy
otaczającego ją świata...
Powrót do kryjówki
utrudniał jej wartki strumień wody
płynący przez sam środek drogi.
Próbowała schronić się
w opuszczonym bucie.
Wiatr zawodził coraz głośniej,
oszalały z samotności,
uwięziony pomiędzy szczytami gór,
biegał po turniach jak kozica,
zrzucając z łoskotem
co mniejsze kamienie.
W ubłoconych butach
i poszarpanym płaszczu
wyglądał jak włóczęga.
Spóźnieni turyści, którzy nie zdążyli
przed burzą zejść do schroniska,
przyglądali mu się z lękiem
i zgięci w pół,
mocniej przytulali się do grani.
Bezgłośnie szeptali słowa modlitwy,
zaciskając dłonie na łańcuchach.
Tak bardzo pragnął ich towarzystwa.
Im szybciej przed nim uciekali,
tym bardziej próbował ich dogonić.
Wyczuwał ich strach.
Zatrzymał go las.
Wpadł pomiędzy drzewa
i z furią krążył pomiędzy nimi
w dzikim, rozpędzonym pląsie.
Zabłądził…
Podobno śmiały się z jego naiwności.
Ze złości, że stanęły mu na drodze,
połamał je jak zapałki,
powyrywał z korzeniami i odarł z gałęzi.
Nie miał litości,
był mściwy i chciał dać im nauczkę…
Zostawił po sobie całe zbocze wiatrołomów.
Smutnych i martwych.
Wszystko poszło na marne.