Krew z gwiazd
Ziemia poci się lipca ogniem -
a ja: boso, pijany ciepłem,
żrę jeżyny z kolcami, jak leci,
krwawiąc usta.
Słońce warczy mi w żyłach
jak dziki pies
zamknięty pod skórą.
Idę wśród wysokich traw,
wśród motyli -
białych odprysków gorączki.
A czas?
Czas jest tu tylko kroplą potu,
która wolno spływa z ramienia
i nie mierzy niczego.
Stąpam po jego bezkształtnym ciele,
a moje stopy parzą go
jak sen.
Ciało dźwięczy -
światłem,
językiem ziemi.
Pełnia wżera się pod skórę
jak tajemnica
wypisana cieniem.
Noc ma język -
szorstki, jak język wilka.
Liże mnie po karku:
zimna, słona
jak krew z gwiazd.
Już nie ma wstydu.
Jest tylko czysty, wilgotny puls.
Znak plemienny
wypalony oddechem.
Kocham to.
I wtedy biegnę.
Nie po ludzku.
Po zwierzęcemu.
Na golasa -
bez myśli,
bez granic,
bez imienia.
Mam w sobie cały świat.
Mam w sobie lipiec.
Biegnę, aż ziemia śpiewa
pod moimi stopami -
i słyszę,
jak pod tą pieśnią
pęka we mnie
ostatnia skorupa
ludzkiej formy.
