wigilia
stół jest jak rana
rozciągnięta między ludźmi
biały obrus jak opatrunek
który i tak przesiąka pamięcią
chleb pęka w dłoniach
jakby znał wszystkie głody
te z braku
i te, które wracają nocą
kiedy imię Boga
grzęźnie w gardle
karp patrzy gwiazdą
zimną
szklaną
patrzy z talerza
przez szkło, którego nie ma
jakby wiedział
że narodziny i śmierć
to ten sam skurcz światła
ten sam zapach
wilgotny
metaliczny
prawdziwy
choinka stoi krzywo
jak drzewo po przesłuchaniu
żywica ścieka powoli
krew lasu
która jeszcze wierzy
że Bóg schodzi nisko
do rzeczy prostych
do igieł
do dłoni
opłatek
cienki jak oddech
między słowami
których nie umiemy powiedzieć
krew na wardze smakuje
jak wrzący lód
jak igła światła wbita pod paznokieć
rozrywamy tę biel aż do żywego
by sprawdzić,
czy pod spodem jeszcze pulsuje strach
łamiemy go
jakbyśmy sprawdzali
czy Bóg naprawdę jest kruchy
i czekamy
nie na cud
lecz na obecność
jak ciało czeka na dotyk
jak ta noc
czeka na jedno światło
za oknem noc jest surowa
nie obiecuje zbawienia
śnieg nie jest biały
jest ciężki
milczeniem Boga
który idzie pieszo
w izbie gęstnieje cisza
jakby ktoś niewidzialny
zdjął płaszcz
i usiadł między nami
krzesło skrzypi
pod ciężarem, którego nie widać
lecz od którego
robi się cieplej
nie w blasku
lecz w zmęczeniu
nie w słowie
lecz w ukojeniu
Bóg przychodzi
jak ciepło oddechu na szybie
jak puls pod skórę
jak ręka
która nie tłumaczy
tylko trwa
w tę jedyną noc
nie boisz się własnego serca
Ktoś czekał na ciebie
dłużej
niż ty na Niego
