Samozniszczenie moje nic nie znaczy... naprzeciw drogi krzyżowej Pikaji
Johann Wolfgang Goethe
Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem białoszare ściany.
Poczułem mdły zapach niezwiązanego betonu.
Taki sam, jak wtedy,
kiedy budowaliśmy ten przeklęty dom.
Wróciły wspomnienia i jej uśmiech.
Jednak pamięć oraz ocena czasu i przestrzeni
nie funkcjonowały normalnie.
Niknęła jak we mgle nadzieja.
Moja Pikaja. Tak nazywałem dziewczynę,
którą jak żadną inną kochałem nad życie.
Niczym napięta struna, filigranowa,
a zarazem silna tańczyła ze mną na krawędzi życia.
Nie wytrzymała i pękła pozostawiając pustkę.
Wróciły drżenia i głód narkotyczny,
wróciły konwulsje całego ciała.
Przywiązany ciemnoniebieskimi pasami,
zostałem uziemiony w łóżku.
Powoli powracała rzeczywistość,
wracałem z koszmaru poprzedniego dnia,
a wchodziłem w kolejny dzień, wcale nie lepszy.
Upadłem tak nisko, że nikt mi nie mógł już pomóc.
Sam musiałem się z tym zmierzyć.
Zmęczenie i wypalenie nastąpiło dosyć szybko.
Wiedziałem, że to moja porażka życiowa.
Nie mogłem funkcjonować normalnie,
nie biorąc czegoś w zamian.
Zaczynałem od małych, nic nieznaczących dawek.
Myślałem, że takie delikatne doznanie nie zaszkodzi.
Potem już poszło z górki.
Moje komórki mózgowe zaczęły odpalać neuronowe fajerwerki,
biologiczny karabin maszynowy nieprzerwanie wystrzeliwał myśli,
niosąc ulgę.
Mogłem góry przenosić.
Pacjenci jak manekiny, którym kradłem lekarstwa,
kradłem sen o wolności. Jak złodziej.
Wypełniony energią od koniuszków palców stopy
po sam czubek głowy, byłem niezniszczalny.
Sztuczny kop.
Wspinałem się po szczeblach kariery zawodowej.
Piąłem się po szczeblach coraz większych dawek.
Neurony pracowały na najwyższych obrotach,
dudniło w głowie i nie przestawało nawet na chwilę,
jak radio, którego nie można wyłączyć.
Komórki nerwowe obumierały nieodwracalnie.
Apatia, depresja i zaburzenia poznawcze narastały.
Pikaja pierwsza próbowała przeszkodzić.
Przysięgałem na śmierć matki, że to ostatni raz.
Majowe popołudnie i martwa cisza.
Coś wisiało w powietrzu, poczułem to,
kiedy obudziłem się z transu.
Spojrzałem na szafkę, obok maleńkich bucików
przypięta kartka o odejściu mojej miłości.
Wróciły do mnie chwile sprzed odlotu i krzyk Pikaji,
a teraz pozostało puste brzmienie.
Poszukiwałem głosu ukochanej.
W przedpokoju zobaczyłem czerwoną walizkę i zaschniętą krew na dywaniku.
Powoli wyostrzył się obraz: popchnąłem ją.
Co się dalej stało, nie pamiętałem.
Po paru dniach powróciła blada i bez tego cudownego uśmiechu.
Niezapominajki wyblakły. Poroniła.
Nie drążyłem tematu. Ona też milczała.
Żyliśmy razem, ale osobno. Tamtego ranka powiedziała:
Nigdy ci nie wybaczę. Odeszła jak stała.
Nie próbowałem jej szukać. Dlaczego?
Po trzech miesiącach odnaleziono jej ciało na placu budowy naszego domu;
w betoniarce zastygła jak kamień.
Dlatego ten zapach mnie prześladował - zapach surowego betonu.
Stoczyłem się na samo dno.
Alkohol i metadon, heroina zostały moimi nieodzownymi przyjaciółmi.
Pośród gęstych krzaków olchy,
w opuszczonej ceglanej budowli odnalazłem spokój.
Niedokończona budowa niszczała, a ja razem z nią.
Wychodziłem tylko po działkę, aby zaspokoić głód.
Musisz wybrać życie albo śmierć. Ten w środku krzyczał.
Rozpoczęła się walka z niewidzialnym zabójcą.
Po jednej stronie niepohamowana żądza głodu, a po drugiej amfa i inne opiaty.
Straszna to była walka. Nie było przerwy.
Zamknięty w czterech betonowych ścianach bez okna
oglądałem siebie w sufitowym zwierciadle.
Przygarbiona naga postać. Twarz blada, nieco opuchnięta,
pod nabiegłymi krwią oczami widniały sińce.
Jęki i wołanie o skrócenie męki nie cichły.
Suche popękane wargi i mowa początkowo krzykliwa,
powoli stawała się ochrypła, a tembr głosu stopniowo cichł,
by pod koniec oniemieć całkowicie.
Drżenie kończyn i ten szum w uszach stawały się nie do zniesienia.
Wołałem ciszę - bezskutecznie.
Widziałem obcego mężczyznę, starego i znużonego życiem.
Przychodziły myśli rozbicia szklanej tafli i skończenia ze sobą.
Jednak ten zamiar okazał się niełatwy do wykonania.
Oprócz materaca nic więcej nie posiadałem.
Rozmawiałem z tamtym w suficie.
Przeklinałem siebie za wszystko.
Godziny, dnie i miesiące trwała bitwa.
Niewyobrażalne piekło, trwające siedemnaście miesięcy i dziesięć dni,
siedemnaście miesięcy fazy szaleństwa
i spokoju, spokoju i szaleństwa.
Metadon powodował cuda, ale też urzeczywistniał najstraszliwsze koszmary.
Powoli powracałem do wolności, do trzeźwości umysłu.
Tylko przy mnie nie było już Pikaji. Ukrzyżowałem ją...