O świcie wiatr z domów płonących przyniósł czarne latawce (haibun)
~ Carl von Clausewitz
Wówczas był schyłek lata. Cisza w powietrzu, a w kuchennej izbie jeszcze świt nierozwidniony. Anna krzątała się koło spraw domowych. Parzyła zbożową kawę, i robiła nożem na chlebie, znak krzyża... przed pierwszym jego błyskiem.
Dzisiaj schyłek zimy i taki sam świt niewybudzony, wygania z domu przestraszone oczy. Czy starczy sił wypalonym już piecom przeszłości, nasycić chlebem wygłodniałego szaleńca?
Nadzieja, jak mumia leżąca wciąż w szmaragdowej trumnie lasów, w niekończącym się krzyku maszyn, gumy i czarnego asfaltu, niknie we mgle.
Okara toczy się zawsze na jednym kole, a razem z nią szalona psychika i mroczne cienie.
Bo każdy ma coś niewidzialnego, odbijającego od tego, o czym się nie mówi. I w chwili zmęczonego osamotnienia pojawia się ona… jak łyk żmijówki z długim łuskowatym posmakiem.
A kiedy nadchodził środek dnia, to na sznurach furkocze nieskazitelna biel. Szary wiatr rozwiewa zapach wygłodniałej nocy, skrywając jej grzeszne uczynki.
Przecież zapłaciła za życie co należy i ma na to pokwitowania. Jest drzewem z zasuszonymi liśćmi, które wciąż żyją. I z każdym podmuchem jeszcze wszystkie kwity szeleszczą.
Jednakowoż jesteśmy na tym pokładzie życia. Tylko dokąd zmierzamy?
Dla wszystkich wystarczy kubków na kawę, na tysiąc lat przed narodzeniem, aż po umieranie. Wystarczy ziemi i słońca.
niebo zadrżało
budzi się zimowy świt
w płomieniach ognia