nieruchome wiry...
miasto kiełkuje w doniczce
wie i zna wszystko dlatego krzyczy
kobieta oddziela żółtka od białek
miesza dosypuje uśmiecha się słodko
oblizując z cukru palec
ciasto wyrasta w formie zamyka pory
ona maślanymi oczami
spoglądając na zegar planuje
na jak długo można uciec od myślenia
robiąc makijaż dobierając koronki do oczu
przed przyjściem kogoś wyjątkowego
czy podać ciasto palcami czy na języku?
poprawia włosy oczekuje
słyszy w dali pralki wirowanie
odkażone wrzątkiem pościele
pełne oddechów a ręczniki
dotyków z karminowej szminki
za oknem miasto i rzeka też wirują
tam i tu wszystko tylko udaje bezruch
a w rzeczywistości płyną naprędce
tracąc kolor i krawędzie
stają się mieszaniną chaosu
powoli dzień sączy zmierzch ten sam od lat
nieskończony gdzie światła latarń
podmieniają księżyc conocnie
i tylko pozorny spokój zostaje zachowany
pośród przepastnej ilości cieni
kobieta słyszy szum podążający
wciąż za nią po całym mieszkaniu
w żadnej czterościanie
nie jest zacisznie na wylot
przyzwyczajona do szemrania pamięci
w sobie ma sporo miejsca na lęk
lecz nie boi się przeszłości boi się tego
co z niej wsiąka w konary pamiętania
zamknięta w zielonej łupinie wciąż rośnie
obie rosną w sobie
migdał ukryty w cieście na szczęście...
się nie udław