Kojące światło (Dzienniki melancholika)(I)
Od rana mam taki zamysł; skoczyć. Susem rozciągniętym do granic możliwości wytargować wolność, pośród bąbelkowych piguł żółci i czerwieni. Jedno jednak nie daje mi spokoju. Włochate życie za plecami. Ono nie skoczy. Zamknięte w węgielkowym futerku oczy zwierzaka; psinka. Co z nią? Baloniaste kulfony słońc, podchodzą pod same nogi. Słyszę głos... "Skacz, skacz. Razem popłyniemy w stronę światła". I znów te oczy zaciśnięte klamrami rozpaczy. Patrzą na mnie. Cóż... Nie skoczę...
Dzień drugi.
Dziś widziałem człowieka. Niezwykłego. Cztery nogi, cztery ręce wyrastały mu niczym ramiona ośmiornicy skorej do chwytania ofiar. Milczał. Na mój widok uniósł swe słupowe wiośliska i wzniecił nimi pożar - uczuć. Ach cóż to był za blask! W błękitnych wyładowaniach zaufania, mieniły się zielone nitki nadziei a napuchnięte płomienie czerwonego pożądania, mieszały się z pożółkłą matrycą zatracenia. Ogniste języki czesały powietrze, jakby leniwy tlen nie chciał z nimi tańczyć. Zrozumiałem przekaz. Z żywiołem można osiągnąć wieczność...
Dzień trzeci.
Świt zasnuty mgłą umieścił mnie w szklisto-szarym holu. Nie byłem tu nigdy wcześniej. Na końcu sali w snopie mętnego światła, stała Ona. Czekała aż przyjdę. Czułem to. Prostym gestem wskazała mi maleńki otwór w łukowatym suficie. "Spójrz"- wyszeptała. Jakież po chwili było zdziwienie gdy na widok który owładnął moje oczy, ogromna kula o przejrzystości źródlanej wody, przecisnęła się przez szparę kilkaset razy mniejszą od siebie. Obraz po tysiąckroć bardziej unikatowy od dziwów największych, jakiekolwiek ujrzałem w życiu zaparł mi dech w piersi. "Zapamiętaj to co widzisz"- powiedziała tonem ciepłym lecz poważnym. "Odpowiedź poznasz po drugiej stronie, gdy czas twój się skończy". Posłuchałem...
Dzień czwarty.
Jestem w lesie. Szukam paproci, które kiedyś porastały cały młodnik a teraz mimo ich braku, nawet mech w szczątkowej postaci wygląda niewyraźnie. Ale wyobraźnia ukazuje mi te zielne parasole, ścielące się od jednego do drugiego skraju zagajnika. Moje wyobrażenie na tym nie poprzestaje i dopycha mi rozmazany zarys, średniowiecznej tarczy z białym rytem orła. Czyżby halucyfiks? Niepojęte że gdziekolwiek się pojawiam, symbolika macierzy ciągle chce do mnie przemawiać. Orzeł jednak nie jest sam. W tle jego chmurnych skrzydeł wirujący dysk, o złotej niczym słoneczny korpus łysinie. Następuje błogość obejmująca me ciało i przyjemny dreszcz rozchodzi się pod skórą, jak zastrzyk morfiny. I to wszystko w towarzystwie paproci których nie ma...
Dzień piąty.
To wojna! Wiem odkąd zegar o północy zerwał kolejną kartkę kalendarza. Baran na rzeź a Car Wszechdraństwa ogłoszony wybawcą geodupków i ich wszelkiej maści spanikowanych akolitów. Dzisiejszy ranek znów w mokrym łóżku. Kiedy odetchnę w końcu od sprawczości snów widmowego zwierciadła? Może nigdy ale póki co zaciskam pięści , bo On (Car) nie będzie czekał w nieskończoność. Jeśli pierwszy nie wyprowadzę ciosu, to Jego kosmiczna aura zadba o moją cielesność. Wtedy szybki ruch buławy przeżegna powłokę na wieki. Upalę się do poziomu "martwy". Lecz status w dalszej drodze zapisze się jako "obecny i gotowy"...
Dzień szósty.
Ledwie podniosłem głowę z poduszki, zamajaczyły przede mną dwa strzeliste filary. Na jednym z nich lilia. Pośrodku postać z kluczami. Kto to? Nie wiedziałem - odczyt niedokładny. Zasnąłem...
Dzień siódmy.
Dzwonią dzwony w pobliskiej świątyni. Kiedyś jej kapłani grywali z nami w piłkę - teraz dzierżą atrybuty zepsucia. Pewnie i duch niejednego przodka nie chciałby zasiąść w pustych ławach. Rzecz osobliwa się dzieje ponad dachem przybytku. Prążkowany dywan skaczących mini fleszy, roztacza nad nią osłonową czaszę. U szczytu tworu jakby kabłąk i strzała. Czyżby młodociany niebiański pomocnik odbywał praktykę? Nie pasuje przecież tu. Już dawno nie ma w tych murach Absolutnej Przyczyny. Tylko pustka pozostała w jaskrawości tłustych świec. To nie moja bajka - widzenie wypaczone...
08.08. - 12.08.2023r.