Ku Are’nehori
Most nad morzem traw,
by chronić wędrowców
przed tym,
co ukryte wśród buchanu.
Nasi przodkowie
nazwali je Morzem Pustkowia.
Było niemal bezkresną równiną,
położoną w znacznej depresji
porośniętą monstrualnie długą trawą,
o splątanych łodygach
i suchych, ostrych źdźbłach.
W najgłębszym punkcie,
który udało nam się zmierzyć,
dochodziło do piętnastu metrów,
sprawiając, że czubki roślin
były na równi z gruntem.
W Morzu żyły Gavdanagi*,
co w języku przodków
miało znaczyć
,,suche ryby”.
Były kościstymi monstrami
o długich nogach,
zakończonych kocimi łapami,
zwinnym chwytnym ogonie
i najeżonej zębami paszczy,
będącej krzyżówką kozy
z jej ostrymi rogami
i miękkimi uszami
i wychudzonego kundla
o podłużnym pysku.
Ich sierść była krótka i gęsta
w wyblakłym kolorze
traw i piasku.
Rzadko zdarzało się,
by opuszczały swoje Morze,
wspinając się brzeg,
ku naszym siedzibom.
Jeśli jednak,
któryś się odważył
szybko wyłapywaliśmy go,
by pozyskać cenną skórę.
Futra z Gavdanagów
były niezwykłe.
Grzały w zimie,
chłodziły w lecie,
a dodatkowo
nie mogła ich przebić kula.
Osiągały zawrotne ceny,
a ci, którzy wyruszali
wgłąb Morza Pustkowia,
nigdy nie wracali.
Po dwóch stronach równiny
znajdowały się duże miasta.
Podróż z Are’nehori do Nanady
trwała miesiąc.
Po drodze na wędrowców czekały
liczne niebezpieczeństwa,
takie jak osuwiska,
stada wilków, czy rozliczne szajki.
Zresztą stepowe wilki żyjące przy Morzu
również były niezwykłe.
Miały ciężkie, ciemne futro,
troje świecących oczu
oraz półtora metra w kłębie.
Trafienie na watahę
bez obstawy uzbrojonej po zęby
rzadko kończyło się
ujściem z życiem.
Widziałem kiedyś Wojażera,
czyli przewodnika wokół Morza.
Przez całą twarz
i klatkę piersiową przechodziły mu blizny
po twardych jak stal pazurach.
Mężczyzna miał psi śmiech
złożony z ostrych szczeknięć
i jeszcze ostrzejszych zębów.
Miał też Gavdanagowe futro
oraz naszyjnik z kłów stepowych wilków.
Jego oczy lśniły kocim blaskiem,
jak na półelfa przystało.
Opowiadał niestworzone historie,
o tym jakie monstra spotkał
w trakcie swych podróży
i jak wiele razy prawie stracił życie,
ratowany jedynie
szczęściem i własnym sprytem.
Postanowiono coś zmienić.
Przywódcy obu miast
spotkali się u nas,
w ratuszu na placu
w centrum Nanady.
Podpisali dokument,
swoimi rubinowymi pieczęciami
i zamaszystymi sygnaturami.
Most budowano dwadzieścia lat.
Spuszczali elementy i ludzi na linach,
z dwóch balonów,
które zakupili
za wysokość rocznych podatków.
Straszne pieniądze.
A ilu ludzi stracili?
Setki dobrych robotników,
pożartych przez Gavdanagi
i cholera wie co jeszcze,
żyjące wśród traw.
Konstrukcja była wspaniała
Nie znam się na tym,
ale po krzyżujących się spiżowych palach
dwadzieścia metrów nad ziemią,
szedł drewniany chodnik.
Osłonięto go szklanymi szybami
i metalową siatką.
Na podporach zamontowano
coś w rodzaju koron,
z kolcami skierowanymi ku ziemi.
W ten sposób chciano zapobiec,
wspięciu się na nie.
Szedłem tamtędy
raz, czy dwa.
Gdy słońce się oprze,
konstrukcja zmienia się w szklarnię.
Dobrze przynajmniej,
że okna otwierają się
na szerokość palca
dzięki wmontowanym mechanizmom.
Inaczej przechodzący
padaliby jak muchy.
Kiedyś zatrzymałem się,
w samym środku mostu,
tam,
gdzie nie było już widać
brzegów Morza
i spojrzałem w dół.
Całe filary od punktu,
w którym muskała je trawa,
do miejsca,
gdzie traciłem je z pola widzenia,
pokrywały ślady pazurów.
Na szkle były odciśnięte łapy,
a siatkę gdzieniegdzie porwano na kawałki.
Za rok, może dwa
uda im się dostać do środka.
Gavdanagi opanują most
przecinający ich złote terytorium
i zniszczą go doszczętnie.