Z czym to się je, czym popija
Pił. Trzeźwiał. Pił. Trzeźwiał. I znowu pił. Stracił wszystko co miał. Co mógł mieć. Całe jego życie to walka z własnymi słabościami, z nałogiem, którego nie potrafił pokonać.
A Renata? Renatę znał jeszcze z liceum. Była ładna i miła. Można się było z nią zapomnieć na tyłach miejscowej dyskoteki, a kiedy upominał się o nich świat można było się rozejść, każde w swoją stronę. Bez żalu, pretensji i całej tej babskiej histerii. Renata była chyba jedyną kobietą w jego życiu, która niczego nie oczekiwała i nie obiecywała. Dlaczego jej wtedy nie zatrzymał przy sobie? Dlaczego nie oswoił na tyle żeby zechciała mu zaufać i dzielić z nim cały ten okrutny bezsens jakim jest życie? Świat pełen obłudy i kłamstw. Strachu i strachów. Takich z których się nie wyrasta. Na które nie pomaga włączone światło. Na które nawet pełna butelka bywa za mała. Nie pamięta już ile razy się podnosił i znowu upadał. Stało się to rutyną. Jakimś chorym sposobem na życie. Doprowadzenie siebie nad samą krawędź, odwyk i kilka dni, tygodni, czasem nawet miesięcy w miarę normalnego życia. W miarę. Bo ani domu, ani rodziny. Żadnej stałej pracy, żadnych znajomych z którymi możnaby pogadać. Chyba, że o piciu. O brudzie tego miasta, który trzeba czym prędzej zmyć, zdezynfekować. Ludzi, ulice. Swoje myśli i sny.
Renata czasem pojawiała się w tych snach. Taka jaką ją zapamiętał. Młoda. Chętna. Nigdy więcej jej nie zobaczył. Ostatni raz widzieli się jakoś krótko po maturze. Wybierała się na medycynę. On nie miał takich ambicji. Właściwie zamiast ogólniaka powinien był wybrać jakąś szkołę z zawodem. Powinien był. Ale nie tylko wtedy popełnił błąd. Po maturze podejmował różne prace. Zawsze na czarno i na krótko. Jakoś nigdzie nie potrafił się odnaleźć. Zagrzać miejsca. Poczuć z że to co robi jest ważne. Spełnić się. Był listonoszem, pomocnikiem murarza, stróżem, pracownikiem ochrony. Kasjerem. Kurierem.Każdego dnia dowoził pod wskazane adresy dziesiątki paczek. Codziennie od dziewiątej do siedemnastej. Auto zawsze pełne. W miarę upływających godzin pudeł stopniowo ubywało, ale kiedy wreszcie wydawał ostatnie w głowie momentalnie pojawiała się myśl, że w bazie czeka na niego kolejny taki stos i że pojutrze i każdego następnego dnia będzie tak samo. Że to się nigdy nie skończy. Był jak ten pieprzony Syzyf. Pchał swój kamień po to tylko, by kiedy wreszcie dopcha go prawie do celu zaczynać wszystko od nowa. W końcu rzucił tę robotę. Wtedy jeszcze potrafił zapanować nad swoim nałogiem. Zatrudnił się jako pomocnik stolarza, ale tam było podobnie. Rutyna. Mechaniczne wykonywanie wciąż tych samych ruchów. Stół za stołem. Krzesło za krzesłem. I tak każdego dnia. Bite osiem godzin grzebania się w bejcy i lakierze. Każde kolejne zrealizowane zlecenie kończyło się kolejnymi zamówieniami. Wydawało mu się czasem, że im więcej mebli wydał jako gotowe tym więcej czekało na zrobienie. A po robocie co? Po robocie samotny przemarsz ulicami zapyziałego miasteczka do mikroskopijnego pokoiku z dostępem do kuchni i łazienki, gdzie mógł już spokojnie zatopić się w kontemplacji zakupionej po drodze butelki z obowiązkową grą wstępną przed konsumpcją, która to gra polegała na głaskaniu opuszkami najpierw denka, później palce powoli przesuwały się wyżej żeby w końcu dotrzeć do niewiarygodnie smukłej szyjki. Tę muskał już ustami, językiem smakując szkło i obietnicę zawartości, która ukoi cały bezsens i ból istnienia, jego istnienia. Istnienia o które się nie prosił. Na które skazali go jego rodzice by zaraz po tym zginąć w wypadku samochodowym. Czasami podczas gry wstępnej wyobrażał sobię, że ta butelka to kobieta. I ta kobieta zawsze była tą konkretną, a mianowicie Renatą, której ciało dokładnie tak samo gładził. Najpierw opuszkami, później już całymi dłońmi by w końcu użyć języka. To lubiła najbardziej. Tę szorstką wilgoć obiecująca więcej niż jakiekolwiek słowo.
Były takie momenty w jego życiu kiedy oddałby wszystko za jeszcze choćby jedną noc z Renatą. To były momenty chłodu i głodu, głównie alkoholowego. Kiedy świat usuwał się spod jego stóp i Rafał spadał w nigdy nie kończąca się otchłań, mijając po drodze znajome miejsca i twarze, by w końcu dotrzeć do punktu za którym znikały i obrazy i dźwięki i wszystko co mu zostawało to pustka. Pustka, którą dobrze znał. Pustka opróżnionej butelki przyprawiająca o czarną rozpacz albo gniew. O histerię albo kompletną rezygnację. Czasami wszystko naraz. Albo nic. Nic z tego co znał. I to był jego kolejny początek. Od dna można się odbić. Tak jest łatwiej. Musiał więc upadać na samo dno żeby metodą prób i błędów ponownie stawać na nogi. Te nosiły go raz dłużej raz krócej. Wtedy zostawały mu kolana. Na nich żebrał o parę złotych na swój powszedni chleb. W butelce. A kiedy już i kolana odmawiały posłuszeństwa najzwyczajniej w świecie pełzał. Był jak robak. Mały i wstrętny. Każdy się nim brzydził, każdy pogardzał. Kiedy dopadała go delirka widział je obie. Renatę i butelkę. Renatę z butelką w dłoni. Dwie rozkosze naraz. Były jak żona i kochanka. Obydwie kochał. Obydwu potrzebował, pożądał i nienawidził jednocześnie, bo gdy tylko wyciągał ku nim ręce oddalały się. Rozpływały w rozchybotanym krajobrazie, który rwał się przy byle ruchu drgał a może to drgało jego ciało? Niczego nie był już pewien. Kiedyś podczas jednej z tych długich, bezsennych i beznadziejne trzeźwych nocy zastanawiał się nad życiem. Nie swoim. Raczej tak ogólnie. Nad każdym. Doszedł wtedy do wniosku, że każde jest tak samo jałowe i skazane na porażkę. Owszem, zdarzają się ludziom jakieś sukcesy, wzloty i mniejsze bądź większe szczęścia. Ale ile to wszystko jest warte wobec faktu, że to zaraz się skończy. Urwie jak film. Po każdym szczęściu przychodzi nieszczęście. Po każdym sukcesie porażka. Po życiu, a raczej wegetacji śmierć. No bezsens nad bezsensami. Po cholerę pchać ten kamień skoro ta misja po prostu nie może, nie może skończyć się sukcesem? Po cholerę walczyć, zarzynać się przez przypisany nam czas skoro któregoś tam dnia czy nocy wyłączą nas. Zdmuchną jak świeczkę. I zostaniemy z tą ciemnością od wewnątrz i na zewnątrz. Z tą cisza w głowie i klatce piersiowej. Bez łomotu serca, bez poszumu wdychanego czy wydychanego powietrza. Co jest gorsze? Walka z wiatrakami czy niebyt? Nie czuć, nie myśleć, nie musieć martwić się o kolejny dzień. Czy nie po to pił? Nie po to żeby odciąć się od tego co oferował mu świat? Wszystko to było gówno warte. On też był gówno warty. Słaby. Słaby był, a wódka jak na kobietę przystało pozwalała mu poczuć się lepszym. Przez moment był kimś. Dopiero kac uświadamiał mu że to było kłamstwo. Że kolejny raz został oszukany. Pozostawiony sam sobie. Ale czy dla tej chwili zapomnienia nie było warto?
Rafał był już zmęczony. Życiem, piciem, walką o każdy kolejny dzień. Jego osobisty kamień staczając się ze szczytu dźwięczał pustym szkłem, które za karę nie chciało się roztrzaskać. Mógłby wtedy zaprzestać wędrówki. Ale robota jest robotą. Trzeba wykonać. Zrobić swoje. Dziś. Jutro. Pojutrze. Aż do emerytury. Rafał był na niej od tygodnia. I co? I nic się nie zmieniło. Jest dzień i jest butelka, którą trzeba wturlać póki pełna. Później za pustą zbiec do podnóża góry, wziąć głęboki wdech i pchać od początku. Dzień za dniem. Noc za nocą. Zawsze z poczuciem bezsensu. Zawsze z nadzieją, że może się go znajdzie gdzieś po drodze z dna na szczyt albo ze szczytu. Choć biorąc pod uwagę prędkość z jaką się spada jest to raczej mało prawdopodobne. Sens. Co to w ogóle jest? Chyba dla każdego coś innego. Dla niego może sensem byłoby zasypianie i budzenie się u boku Renaty? Kochanie jej i bycie kochanym przez nią. Planowanie wspólnej przyszłości. Ile by jej nie zostało. Ale problem polegał na tym, że ta przyszłość już nie istniała. Przeminęła bez świadomości pragnienia jej przez Rafała i leżała teraz dwa metry pod ziemią gdzieś na cmentarzu komunalnym w Warszawie o czym Rafał dowiedział się wczoraj. Co poczuł? Ciężar pustej piersiówki w lewej kieszeni kurtki i to, że już nic nie musi. Nie musi trzeźwieć, bo nie ma dla kogo i nie musi marzyć, bo nie ma już o czym. O kim. Nie ma już nic i nikogo. Dla niego. Dla innych wszystko jest. Bo życie toczy się dalej. I śmierć się toczy. W tym samym kierunku, choć osobno. I nie dźwięczy jak szkło. Brzmi bardziej jak chrobot. Jak szelest. Szuranie. Trzask gałęzi łamanej bynajmniej nie stopą. Nie kosą. Prędzej ciężarem wisielca, którego ciało przestało już drgać.