Proza życia
smutnym łkaniem,
łzawe wyrzuty ku moim ustom.
Ostatni krzyk rozpaczy,
w sądnym dniu naszej kłótni o nic.
Pragnienie zwycięstwa było tak wielkie,
że nie zważaliśmy na straty.
Okopy dni pełne były krwi z ran,
rozdrapywanych rozpamiętywanym bólem udręki
i kalekimi wyrzutami dni nijakich.
Nikt nie dał nam medalu
za odwagę, bo i niby dlaczego.
Na własne życzenie
i wbrew ostrzeżeniom
zdecydowaliśmy się iść razem.
Za wszelka cenę,
pogrążając się w coraz większym rozczarowaniu,
staraliśmy się dowieść sobie wzajemnie,
że damy radę.
Bezpańska, obłąkańcza radość wyła po kątach,
w nadziei na rychły koniec tych igrzysk.
Wygasł ogień słów,
rozniecany od czasu do czasu,
niemrawym wspomnieniem.
Cień gnębił w ciszy nadzieję,
gasła w oczach, dzień po dniu.
Kaleczyliśmy sobie stopy
podążając po ścieżce marzeń.
Dopiero po jakimś czasie zauważyliśmy,
z jak wielkich jest kamieni.
Kocie łby natrętnych myśli
spychały nas w czeluści piekła
bezsennych nocy i smutnych dni.
Kto kochał bardziej?
Kto szybciej przestał?
Czy to miało sens?
Byliśmy tacy młodzi...