Sahara
rozkosznie rozlewa falą gorąca,
przybiera na sile jak przypływ.
Pochłania spienioną kipielą
szaleńczego niespełnienia.
Twoje oczy, choć chłodne i dzikie,
podsycają pragnienie.
Ja - Sahara, paląca słońcem,
bezlitosna, bezkresna,
mamię Cię obrazem fatamorgany,
sypię w oczy ziarnami fantazji,
wszystko po to,
byś poległ na ruchomych piaskach
moich krągłych piersi, spragniony.
Nie mam litości.
Potrzebuję Twojego oddechu
by z wiatrem wyobraźni ulecieć ku niebu.
Jak to się stało,
że zamknąłeś mnie w klepsydrze?
Wspomnieniem karmię się bez końca,
trudno poznać co snem, co jawą było.
Spotkanie z Twoim dotykiem
było cudownie realne.
Serce łopoce w klatce żeber,
zbyt małej by pomieścić
moje pożądanie i Twoje pragnienie .
Zamykam oczy i widzę Twój uśmiech,
nagi, atletyczny tors,
srebrzący się poświatą księżyca.
Opieram głowę na Twoim ramieniu.
Chłonę chwilę, Ciebie chłonę.
Głodna Twych wszechobecnych rąk,
nie dam Ci spać, nie dam Ci wstać.
Pijany z niemocy,
poddajesz się mym ustom,
otwarty na pieszczoty jak wrota seraju.
Szukam drogi na skróty...
Teraz snem powracasz, myślą, marzeniem.
Realny tak, że tchu mi brak.
Na ustach, na dłużej zatrzymuję palce,
kochanek Księżyc zagląda do okna
i nieskrępowany, przygląda się
z zazdrością momentowi spełnienia.
Obudż mnie,
uwolnij z klepsydry pożądania...