Sonata na kołach. Część II. W środku
błąka się auto w fałdach swoich granic,
lecz sunie cicho, może wręcz za cicho,
miękką sylwetką w głąb basenu lasu.
Kierowca jest jeszcze w tkance istnienia,
jeszcze mrok zrzuca ze zdrewniałych powiek –
jeszcze go nie wziął sen w swoją półprzestrzeń,
lecz siły, siły – ciekną, wypływają
w rejs zwiedzać przestrzeń; wnętrze się rozpręża,
krzyczy: „Chcę zjechać!” – Wreszcie zjechał na bok,
aby móc zasnąć. Mógł, więc zaraz zasnął.
Śpi, śpi oparty o granicę istnienia,
by się obudzić w ciemności, wśród lasu.
Pamięć mu spuchła, że nie mógł przywołać
nic z jej gęstwiny, więc wyszedł odetchnąć
na zewnątrz. Ciemno. Czarne struktury rosły
tuż za krawędzią. Szosa – zagubiona
nitka konkretu z trudnością wzbudzała
akcję sensorów, lecz poszedł nią właśnie,
aby ciut dalej zobaczyć światełko
ćmiące ciekawie – sam wielce ciekawy
zapragnął ruszyć, więc w głąb lasu ruszył.
Walec ciemności za krawędzią szosy
swoje nic z wnętrza wbijał w jego oczy,
a człowiek szeptał rękami zaklęcia,
chwytając szelest dna rowu przy drodze
i szedł tak z wolna przez granicę świata
dobrze znanego aż wreszcie przemknął się
na drugą stronę – między mroczne szyby
gdzieś prowadzące wśród strun niewątpliwych
w rejony grząskie, lepkie od zwątpienia.
I znalazł się tam, gdzie znaleźć się pragnął
z korą na dotyk w przestrzeni dotyków.
Wszedł szybem w ciemność, spyłknął nieboszycie
z gajni, kiej mrują ciski stykaliańskie,
da speryfrędzli myknął samo tykacz,
elmiąc nadrukność zwasznej mrułki trofni,
zwasznej postykni: śliździa, skrumki, młośni –
asznie świrliszcza sflikalnicą mrówni,
co żywno paczy węszko naco wklapnie;
a drnął pa golej, kro pluka gnie wretnie.
Poprzestnie liła, kro poletnia poprześć,
gnie fiało świakło i mógł zażyć światła.
W głębi polany stał kosmaty domek
podparty z boków gankiem oraz szopą.
Miał obrośnięty wzdłuż mchem każdy kontur,
a tynki skryte pod chrustem porostów.
Kierowca podszedł, zajrzał w blask za oknem –
ciekawy wpił się w szorstką krawędź ściany
i nie mógł przestać zaglądać do środka:
świetliste włosy łaskoczącą falą
muskały skórę na ciele opiętą.
Bosa kobieta – bez nakrycia kobieca
grzała wierzch palców przy rozgrzanym piecu.
Nagle drzwi prysły, do środka wpadł chłopiec,
wytrzeszczył oczy ciężko przestraszony
tętnem powierzchni, przed którym go wcześniej
chroniły więzy cichej niewinności
wnoszone w umysł codziennym działaniem. –
Wzrok zaraz spuścił, poczerwieniał cały,
bardzo chciał zniknąć – byle go nie było…
A tu tymczasem drugie drzwi też prysły,
stanął w nich nagi, ogromny mężczyzna –
spięty wściekłością poczerwieniał cały,
ściśnięty w głębi ścisnął mocno pięści.
Podbiegł do dziecka, złapał je za ramię,
zawlókł w głąb domu załkane po włókna
w najskrytszych głębiach dziecięcego ciała…
Po serii krzyków dom ścisnęła cisza –
kobieta drgała w rytm nierównych spazmów,
milczących, niemych, nagłych jak ogniki
poruszające górki kręgosłupa
w pełgliwych skokach, gdy wrzące płomienie
grały pod skórą. – Drzwi się otworzyły,
ponownie stanął i stał w nich wśród pustki
nagi mężczyzna napięty nagością.
Wziął haust głęboki, zbliżył się do drżącej,
przycisnął wiotką do swojego ciała
i trzymał mocno – ona w spazmach drżała
falami, potem – cicho, coraz ciszej
sobą wzbierała, aż wszystko ustało:
ona z nim spięta, jedna z jego tkanek.
Razem uklękli i się rozłożyli –
lecz ona nagle wstrzymała ich ruchy,
wtedy kierowca przez szybę dosłyszał:
– Coś trzeba robić… z dziećmi. – No, robimy
przecież – głos uciął partner, i po przerwie
wziął haust głęboki, ścisnął mocno drżącą,
przeciągnął różdżką ze swojego ciała,
muskając gładko – ona w spazmach drgała
falami, potem – głośniej, coraz głośniej
się rozpływała, a wszystko pląsało –
ona z nim spięta, całkiem jedna ciałem,
razem przejęci wspólnym smakiem chwili
wchłonąć się chcieli, razem, do włókienka.
Kierowca widział przez szybę jej usta,
jak sens muskały w głąb muśnięciami.
On nie przerywał, bo po co przerywać.
Kierowca dłużej nie mógł na to patrzeć,
odwrócił głowę, a ręką o szopę
oparł się w ruchu cofającym ciało,
bo instynktownie chciał stamtąd uciekać.
Tymczasem szopa, zamiast stawić opór
zechciała wpuścić dłoń do swego wnętrza –
chwycona deska zapadła się w ciemność,
dalej zaś poszło całe mięso ciała.
Hałas się zrobił z łomotem i echem,
chciał zaraz wstawać, uciekać od razu,
lecz ręką dotknął, dotknął czegoś w środku.
Było to lepkie, ale i okrągłe:
po dziwnej kulce ślizgały się palce,
aby wejść nagle w dwa miękkie otwory –
czuł grząski przedmiot, kulę bilardową?
oblaną tłuszczem? do tego okropny
zapach wypełniał ciemne wnętrze szopy.
Wtedy błysnęło w umyśle kierowcy,
bo w czym jego palce mogły się zanurzyć?
Wstał w jednej chwili, jak pchnięty sprężyną
i zaczął pędzić nakręcony strachem –
byleby dalej, byleby tam nie być.