Prędkość światła
ja patrzę w monitor, skupiony na zdjęciu -
gdzieś z satelity - które mapy ''Google'a''
serwują ludziom. Argl przysiadł na nosie,
nogi okrakiem przy noskach okularów
ułożył sobie. Też może popatrzyć:
Widać dach bloku, w którym teraz jestem;
obok bieli się parking, gdzie auto sąsiada
stoi spokojne. Trzy ulice dalej
zatrzymała się: moja żona wozem -
pierwszym, który kupiłem sam na swe potrzeby
w czasach, gdy wiodłem żywot kawalerski.
Nie był to jednak mój pierwszy samochód -
kiedyś już wcześniej byłem właścicielem
dużego fiata, 125p.
Rodzice go kupili na moje nazwisko,
bo tak mogli właściwiej plątać rzeczywistość.
Prowadziłem ten pojazd w życiu z dziesięć razy:
benzyna kosztowała, ja zaś się uczyłem
w dalekim mieście, więc czas w domu spędzałem
rzadko.
Wehikuł miewał magiczne momenty:
drzwi kierowcy właściwie się nie domykały,
więc dla zabezpieczenia, żeby nikt nie wypadł,
był do nich przytwierdzony taki sznurek mały,
który się zaczepiało chyba o zagłówek.
Gdy samochód drżał jadąc, szyba pasażera
(tego obok kierowcy) wciąż się otwierała,
aż raz przez taką szparę jaskółka wleciała
i kilka wąskich kółek w środku zatoczyła,
nim ojciec się zatrzymał, by móc do porządku
wóz doprowadzić, ptaka wypuszczając.
Wreszcie, kiedy maszyna choć ciut przekraczała
osiem dych na liczniku, to przy przedniej szybie
lekko jak piórko unosiła się nieco
klapa silnika.
Wracałem raz, pamiętam, tą Rakietą Mazur
z wizyty u znajomych - dzień był jak żyleta,
słońce świeciło z precyzją lasera,
a niebo było czyste jak świeża soczewka
właśnie zamontowana w aparacie ''Leica''.
(Na kamerę tej firmy do dzisiaj mnie nie stać).
Lecz wtedy były żniwa - na drogach traktory
i kombajny przeróżne jeździły w ekipach
o różnym kształcie i zmiennym rozmiarze,
co było przedmiotem soczystych narzekań
kierowców osobówek, bo tylko kłopotem
był manewr wyprzedzania tych niemrawych chrząszczy,
które się poruszały z szybkością rosówek.
Jechałem więc tą drogą, raz się rozpędzając,
a raz hamując - jak to zwykle bywa -
zakręty mają swoje kręte prawa
Pod jedną górkę, taki mi się pomysł
narodził w głowie, wszedłem w pełnym pędzie,
bo prędkość światła, choć nieosiągalna,
warto czasem wybadać, sprawdzić, czy nie spadła
do granic danych naszym wehikułom.
Na samym szczycie drogi ostry spadek
sprawił, że auto uniosło się nieco
ponad nawierzchnię; klapa od silnika
nie mogła zostać blisko bryły wozu
i zasłoniła całą przednią szybę,
a gdy opadła przed mymi oczami
zjawił się kombajn cały nastroszony
swoim rynsztunkiem do sprzątania roślin.
Ależ zbliżenie mi się przytrafiło!
Ile karetek potem nadjechało,
zaraz się wyda. Tymczasem uwagę
skupmy na scenie. Scenie, której nie ma
od lat chyba dwudziestu, a jednak ktoś wprawny
gdzieś z satelity sprawnie pędzącego
po orbicie wokół ''QY Woźnicy''
mógłby zrobić jej zdjęcie, o ile ''Jupiter''
lub jakaś ciemna masa z ''Obłoku Oorta''
tego widoku by nie zasłoniły.
Potem znaczek pocztowy mógłby ktoś nakleić
i nadać widokówkę, którą jako dowód
dałoby się tu użyć - w końcu wkraść się mogło
kłamstwo do tej historii.
Tymczasem prawda musi tak wyglądać:
Żadna karetka tam nie przyjechała.
Koła złapały asfalt, ja zręcznie skręciłem
autem w bok, z jezdni na miękkie pobocze,
które pisk opon wchłonęło głęboko
w śliskie ciała kolein. W swym oknie po lewej
miałem pudło kombajnu, który na czerwono
pomalowany jechał dalej.
Nawet się nie zatrzymał, bo takie detale
jak auto z tyłu go nie ruszały.
Argl zeskoczył mi z nosa, spojrzał prosto w oczy,
jakby chciał coś powiedzieć.
Może o galaktykach, co swoje meandry
wiją i kręcą z szykiem, ale tak daleko,
że rozszerzający się wszechświat
gna je z prędkością większą od prędkości światła,
bo nawet jeśli mają tam ''Leiki'' najlepsze
na świecie, to niestety nie poznają o nas
nigdy prawdy.