Lew i małpy
skrupuły swe w krzakach schował,
gdyż z chęcią coś na śniadanie
smacznego by spałaszował.
Dojrzał stado małp co w cieniu
poprawiały swe fryzury.
Skoczył marząc o jedzeniu
ale one, myk do góry.
Palma rosła, obok skały
i widocznie z tej przyczyny
na jej liściach się bujały,
robiąc przy tym małpie miny.
Lew wyciągnął się pod drzewem
w chłodku kryjąc stare kości.
Upaja się ptaków śpiewem.
Nawet krzyk małp go nie złości.
Minął dzionek, pierwsza spadła,
ta na którą krzyczą Iza.
Choć niewiele miała sadła
to ją zjadł i się oblizał.
Pozostałe jednak wiszą,
ależ straszna maskarada
przepełniona smutną ciszą,
nagle bęc i druga spada.
Potem trzecia i następne
też puściły się poręczy.
Wszystkie lew zjadł bardzo chętnie
i nic przy tym się nie zmęczył.
Morał powiem przez życzliwość,
chociaż ukrył się w czeluści.
„Trzeba tylko mieć cierpliwość,
a się każda w końcu puści.”