Szulernia
z zielonym suknem miast liści dachem,
zasiedli.
Gracze, szulerzy.
Ci oczy mieli i dłonie mieli
z pozoru całkiem ludzkie.
Zagrali, choć nie znali stawki,
bo mieli wszystko oprócz siebie.
Powyciągali wąskie dłonie...
Pamiętam,
w końcu stołu stałaś -
ty oczy miałaś
i usta miałaś zwyczajne,
ludzkie.
Więc dorzuciłem się do puli,
w złudnej nadziei na wygraną,
wyrwałem serce spod koszuli
najbliższe do tej pory ciału.
Na blat cisnąłem bijące jeszcze.
Jednak szulerzy mnie przebili,
wąskimi dłońmi kradnąc wokół
ze słońca czerwień, gdy się czerwieni,
ze wschodu lub zachodu spokój.
Sypnęli złotym ziarnem z łanów,
co tam z promieni pozostało,
a pozostało trochę słońca,
gdy chleba brak.
Z granatu nieba bochen miesiąca.
Aby splugawić krwistą tęczę,
dali na bank
wszystko prócz siebie.
Nareszcie, gdy od gry powstali,
zwrócili oczy w koniec stołu,
powyciągali wąskie dłonie -
dalej i dalej , dalej, na wskroś.
Lecz choć znaczone karty mieli,
dziwkę zgarnęli - zapiekłą złość,
gdy ja bez tęczy pozostałem,
przez hazard mój sponiewieranej.