Zjazd po burzowym froncie
Unoszony durnym zefirkiem,
miałką myślą i pragnieniem
spijał nas. Diabelskie nasienie.
Koniczyny, włosy i trawy.
Kałuże, oceany. Łysego błysk w bukiecie.
I cienie ze szpar w ścianach.
Wątpliwości, bezwład i szał.
Kradł, bo taki był boski plan. Strach.
A w Tybecie mnisi wypowiadają mantrę.
Asmitamatra, asmitamatra, asmitamatra.
Jeszcze więcej wiatru.
Zła miłość, zła miłość, zła, bo niedokończona.
Elektryczność podnosi mi włoski na ramionach.
Dłońmi chmurnymi trę o siebie wzajem.
Nie mów, że nie boisz się burzy.
Ukryj się, bo spalę i utopię.
A jeżeli zastygło serce, to trach!
Reanimuję na chwilę w pożodze. Skończył się spokój.
Nadchodzę, opadam. W rozbłyskach i łzach.